Międzynarodowy dzień przemocy wobec kobiet obchodzony we włoskim Parlamencie

Jestem zaszczycona, że mogłam uczestniczyć dziś, 25 listopada 2017 r., z okazji Międzynarodowego dnia przeciwko przemocy wobec kobiet, w tym niezwykłym wydarzeniu, które powinno być przykładem dla całego świata.

We włoskim Parlamencie, w Izbie Deputowanych na Montecitorio, z woli jej Przewodniczącej Laury Boldrini, zgromadziło się blisko tysiąc kobiet reprezentujących wszystkie stowarzyszenia działające przeciwko przemocy wobec nich.

Jak wynika ze statystyk, 80% aktów przemocy dokonywanych na kobietach to przemoc domowa. We Włoszech tragicznym fenomenem jest „femminicidio” (morderstwo kobiet), które dopiero od niedawna stało się przestępstwem karalnym. Praktycznie co dwa dni ginie kobieta zabita ręką mężczyzny. Rozważa się również konieczność wprowadzenia do kodeksu karnego innego, osobnego przestępstwa jakim jest „figliocidio”- zabicie dziecka z zemsty na matce. W latach 2000-2016 było aż 400 przypadków tej odrażającej i niepojętej zbrodni. 10% wszystkich nastolatek jest regularnie molestowana seksualnie.
Pomimo, że żyjemy w XXI w., nadal istnieje niewolnictwo – zwłaszcza w stosunku do kobiet, które zostają zniewolone dla celów prostytucji. Prawie 80% imigrantek przybywających do Włoch, podczas nieludzkiej przeprawy przez pustynię oraz morze było torturowanych i gwałconych.
Oprócz gwałtu i przemocy fizycznej, występuje coraz częściej fenomen stalkingu, a także cyberbprzemocy, której narzędziem stają się media społecznościowe. Również prasa i telewizja w poszukiwaniu taniej sensacji, którą łatwo się sprzedaje, dopuszcza się przemocy wobec kobiet i naruszenia ich sfery intymnej, a także podżega do zachowań seksistowskich oraz przemocy werbalnej.
Pocieszający jest fakt, że na przestrzeni ostatnich lat rośnie wśród kobiet świadomość zagrożenia przemocą, a także umiejętność obrony przed nią. Coraz więcej ofiar w momencie pierwszych oznak agresji potrafi przerwać relację z gwałtownym mężczyzną, wiedząc, że może ona doprowadzić do tragedii. Coraz więcej ofiar zgłasza gwałty, molestowanie i przemoc (także domową) na policję. We Włoszech otwierane są również ośrodki dla mężczyzn dopuszczających się przemocy wobec kobiet, w których mogą oni otrzymać profesjonalną pomoc.
Przerażający jest natomiast fakt, że większość oprawców kobiet wie, iż jest bezkarna i że pomimo wyroku opuści szybko więzienie za dobre sprawowanie, i będzie mogła prześladować nadal swoją ofiarę. Przemoc wobec kobiet, tak jak pedofilia, to przestępstwo zazwyczaj seryjne – często ofiarami jednego mężczyzny pada kilka kobiet.

We Włoszech z przemocą wobec kobiet jest jak z mafią. Istnieje nadal społeczna zmowa milczenia, ale również budzi się społeczna świadomość, a państwo buduje profesjonalne struktury do walki z nią. W przebudzeniu tej świadomości i odpowiedzialności społecznej najważniejszą rolę odegrał włoski feminizm – podkreśliła w swojej mowie Prezydent Izby Deputowanych Laura Boldrini.

To był wzruszający, ale i bardzo ciężki dzień dla mnie, choć przemocą wobec kobiet i pedofilią zajmuję się od lat jako dziennikarz. Co innego jest jednak czytać i analizować statystyki lub rozmawiać indywidualnie z ofiarami lub ich adwokatami. Co innego natomiast w sali Parlamentu, w obecności blisko tysiąca kobiet, słuchać historii z ust ofiar lub ich bliskich.

Wśród kobiet, które zabrały dziś głos były min: Serafina Strano – lekarka sycylijska, która podczas dyżuru została wielokrotnie zgwałcona i skatowana przez pacjenta, cudem uchodząc z życiem; Touria Tchiche – kobieta pochodzenia marokańskiego, która przez dwadzieścia lat była ofiarą przemocy domowej, matka pięciorga dzieci (ośmiokrotnie zaszła w ciążę), której mąż pomimo, iż został skazany za gwałty i przemoc na wiele lat więzienia, jest już na wolności; Concetta Raccuia, mama Sary Di Pietrantonio, która po oskarżeniu swojego byłego chłopaka za długotrwały stalking została przez niego bestialsko zamordowana i spalona 29 maja 2016 r., na peryferiach Rzymu; Emanuela De Vito – kobieta, która cudem przeżyła próbę zabójstwa dokonanego przez narzeczonego w 2005 r., który już jest na wolności; Antonella Penati – ofiara dzieciobójstwa dokonanego przez męża, który chcąc ukarać żonę za separację zabił ich ośmioletniego synka zadając mu 34 rany nożem; Blessing Okoedion – ofiarę współczesnego handlu ludźmi i niewolnictwa dla prostytucji; Alice Masala – licealistki, która przez miesiące była ofiarą molestowania werbalnego przy pomocy mediów społecznościowych ze strony swoich kolegów szkolnych; Maria Teresa Giglio, matka Tiziany Cantone, która odebrała sobie życie po kilku miesiącach hejtu medialnego, po tym gdy jej narzeczony w odwecie zamieścił w mediach społecznościowych wideo porno, jakie jej nakręcił.

Oprócz ofiar, które opowiadały o swoim doświadczeniu dziś w auli włoskiego Parlamentu (wydarzeniu transmitowanym na żywo przez włoską telewizję publiczną RAI2), głos zabrały też kobiety biorące udział w walce z przemocą; Antonella Veltri – wiceprezes Stowarzyszenia Di.Re – sieci kobiecej zrzeszającej ośrodki antyprzemocowe i schroniska dla kobiet na całym terytorium Włoch; Grazia Biondi – Prezeska Stowarzyszenia Manden, które skupia 600 kobiet niosących sobie wzajemnie pomoc psychologiczną i prawną oraz zajmujących się prewencją w szkołach; Maria Monteleone – rzymska prokurator stojąca na czele specjalnej grupy prokuratorskiej zajmującej się przestępstwami gwałtu, stalkingu, przemocy domowej i zabójstw kobiet; Maria José Falcicchia – z Biura prewencji i pomocy publicznej z Kwestury w Mediolanie, zajmującego się interwencjami w sytuacjach kryzysowych przemocy wobec kobiet i oddalaniu mężczyzn gwałtownych; Linda Laura Sabbadini – odpowiedzialna przez lata w biurze ISTAT za statystyki dotyczące przemocy wobec kobiet; Maria Gabriella Carnieri Moscatelli – Prezeska Telefono Rosa (Różowy Telefon); Luisa Betti – dziennikarka studiująca od lat język mediów w stosunku do gwałtów i zabójstw kobiet; Nicoletta Malesa – koordynatorka CAM (Centrum dla mężczyzn stosujących przemoc wobec kobiet).
List w imieniu mężczyzn sprzeciwiających się przemocy wobec kobiet, napisany przez znanego pisarza Paolo di Paolo, przeczytała aktorka i autorka programów telewizyjnych Serena Dandini.

Międzynarodowy dzień przeciwko przemocy wobec kobiet obchodzony 25 listopada 2017 r., we włoskim Parlamencie był przykładem tego co kobiety mogą i powinny robić wspólnie, by uświadamiać się i chronić przed tym, co może spotkać je ze strony mężczyzn mających skłonność do przemocy, niestety każdego dnia…

Agnieszka Zakrzewicz

Dokąd zaprowadziły nas media

Fragment pochodzi ze szkicu do eseju: „Dokąd zaprowadziły nas media. Naga prawda”

Wiadomo, że miarą wolności mediów jest stopień w jakim wyrażają one głos opinii publicznej, miarą zaś ich zniewolenia jest poziom jawnej lub ukrytej perswazji, urabiającej postawy społeczne w interesie dominujących elit władzy.

K.T. Toeplitz

Przyszła wreszcie pora, aby sięgnąć na półkę mojej biblioteczki po książkę Krzysztofa Teodora Toeplitza Dokąd prowadzą nas media, którą swego czasu podarował mi osobiście jej wydawca, Wiesław Uchański. Widocznie wiedział wtedy lepiej ode mnie, że wcześniej czy później zrobię z niej użytek. Nawet nie przypuszczałam, że z Toeplizem w sumie łączy mnie wiele wspólnego, choćby fakt, że on i ja ukończyliśmy historię sztuki oraz to, że jego i moje artykuły ukazywały się w tych samych gazetach i tygodnikach. No i… Czterdziestolatek to dla mnie film kultowy…
Sparafrazowanie tytułu książki Toeplitza i odpowiedzenie na pytanie „Dokąd zaprowadziły nas media?” w stosunkowo krótkim eseju jest wyczynem karkołomnym – wymagałoby to wręcz książki. Tylko po co? Skoro nikt dziś już nie czyta… Dziesięć lat po wydaniu tamtej pozycji, tak niespodziewanie wiele zmieniło się w naszej medialnej rzeczywistości, że krótki szkic należy popełnić choćby tylko z szacunku dla autora, który zmarł w 2010 roku.
Też zacznę od anegdoty – jak wybitny dziennikarz i felietonista zrobił to w Dokąd prowadzą nas media.
Pewnego dnia przy okazji mojego pobytu w Polsce zaproszono mnie do łódzkiego gimnazjum, aby poprowadzić lekcję w klasie dziennikarskiej. Przygotowałam się do wykładu, wspierając go dość pokaźnym i ciekawym materiałem z archiwum Stowarzyszenia Dziennikarzy Zagranicznych w Rzymie (jego opracowanie zlecono mi na wystawę z okazji 100-lecia tej międzynarodowej organizacji). Jestem członkiem tego Stowarzyszenia, zwanego po włosku Stampa Estera (Prasa Zagraniczna) od 2000 roku. Zawiązano je w 1912 r., w pewnej rzymskiej kawiarni, z woli kilku ówczesnych korespondentów, a dziś zrzesza blisko 500 dziennikarzy i publicystów mediów z całego świata.
Pokazałam potencjalnym przyszłym dziennikarzom polskim zdjęcia z różnych konferencji prasowych, ze spotkań z najważniejszymi włoskimi i światowych politykami, z historycznych wizyt dziennikarzy zagranicznych u dwóch papieży, a także z wyjątkowej wizyty Jana Pawła II w starej siedzibie Stowarzyszenia w 1982 r., której niestety nie byłam świadkiem. Materiał zawierał fantastyczne fotografie moich kolegów fotoreporterów, publikowane w najważniejszych światowych gazetach, tygodnikach i miesięcznikach.
Łódzkiemu narybkowi medialnemu opowiedziałam także historię rewolucji technologicznej dziennikarskich narzędzi pracy na przestrzeni XX i XXI wieku – od telegrafu, poprzez telefon, teleks, fax, aż po Internet; od pióra, poprzez maszynę do pisania, komputer, laptop, telefon komórkowy, smartphon i tablet. W międzyczasie, w latach 50. ubiegłego wieku pojawiła się telewizja, a dziś mamy komórki zdolne zastępować profesjonalne aparaty fotograficzne i kamery oraz latające drony mogące filmować wszystko z góry.
Podczas całego mojego wykładu dziwiła mnie jedna rzecz: trzydziestka potencjalnych przyszłych polskich dziennikarzy siedziała cicho, jak na kazaniu. Nikt nie wyciągał ręki, aby zadać mi pytanie, nikt nie okazywał widocznych oznak zniecierpliwienia, że gadam i gadam, a tu pora przejść do dyskusji lub „pociągnięcia za język”. Nikt nie miał nawet żadnej ekspresji na twarzy…
„O rany!” – myślałam sobie – „Jak te dzieciaki będą w przyszłości zdolne wykonywać zawód dziennikarza? Kto ich nauczy, że dziennikarz przede wszystkim musi zadawać pytania, zwłaszcza trudne i niewygodne pytania? Skąd wezmą odwagę, aby zadawać takie pytania przedstawicielom władzy?”.
Na koniec rzuciłam: „Czy są jakieś pytania?”. Nadal panowała grobowa cisza. Kiedy wytłumaczyłam, że zawód dziennikarza przecież polega właśnie na zadawaniu pytań, zwłaszcza niewygodnych pytań, podniosła się wreszcie jedna ręka.
„My przygotowaliśmy się do lekcji z panią i sprawdziliśmy pani dorobek w Internecie. Jest pani bardzo kontrowersyjna. Dlaczego?” – padło wreszcie pytanie z sali.
„Być kontrowersyjnym to komplement dla dziennikarza. Oznacza, że ma się odwagę mieć własne opinie, odmienne od innych i nie bać się wyrażać je publicznie. Tego przynajmniej nauczyłam się pracując przez tyle lat w środowisku dziennikarzy zagranicznych. Płaci się za to zazwyczaj bardzo wysoką cenę…”. – odpowiedziałam.
Gimnazjaliści wyszli z lekcji w całkowitej ciszy, ale wyraźnie zszokowani.
Nie wiem ilu z nich wybierze trudny i niepewny zawód dziennikarza. Chyba życzę im z całego serca, aby poszli inną drogą…

Od człowieka galaktyki Gutenberga do mass-mana

Już dwadzieścia lat wyskrobuję chleb piórem. Nie jest to łatwe. Moje pierwsze artykuły pisałam odręcznie i dyktowałam przez telefon stacjonarny. W Stowarzyszeniu Dziennikarzy Zagranicznych w Rzymie mieliśmy w tym celu specjalne kabiny telefoniczne, w których dziennikarze zamykali się i dyktowali maszynistce w redakcji krótsze wiadomości. Dłuższe teksty wystukiwałam na maszynie Olivetti i wysyłałam pocztą.
Następnie przyszedł czas na pierwszy komputer – ale oczywiście bez polskich znaków. Po dwóch latach oszczędzania kupiłam używanego laptopa – to była lepsza maszyna do pisania, bo można było wprowadzać poprawki bez korektora (biała substancja, którą nanosiło się na maszynopis, a potem poprawiało literki odręcznie) i zapisywać tekst na dyskietce.
Pisanie w czasach przedkomputerowych i przedinternetowych nie było łatwym zajęciem. Nie można było robić „przeklejanek”, korzystać z Wikipedii i googlować. Pisownię i ortografię sprawdzało się w opasłych słownikach, których kilka tomów stało na półce. Gazety i książki czytało się od deski do deski, a przede wszystkim dziennikarz musiał sam zdobywać informacje i sprawdzać ich źródła. Jeszcze kilka lat temu praca dziennikarza była bardzo ciężka, gdyż każdy nosił cały sprzęt przy sobie. Laptopy ważyły niemało. A do tego korespondent zagraniczny musiał zwykle pełnić również rolę fotoreportera – a więc mieć aparat fotograficzny i obiektywy. Mój bagaż codzienny ważył ponad 15 kg. Ale byłam wtedy jeszcze młoda. Dziś mój kręgosłup to odczuwa.
W 1998 roku w moje życie zawodowe wkroczył Internet. Mieliśmy go najpierw tylko w biurze, a potem każdy z nas doczekał się domowego łącza. Pojawiły się też telefony komórkowe – „przedpotopowe”… I pomyśleć, że dziś ten tekst piszę na mini iPdzie, który noszę w torebce i przez który mogę prowadzić wideokonferencję.
Część osób, które go teraz czytają, zapewne pamięta tę rewolucję technologiczną i było jej uczestnikami. Dla tych urodzonych pod koniec ubiegłego wieku (jak gimnazjaliści, dla których przeprowadziłam moją lekcję dziennikarstwa), rzeczy, o których tutaj piszę są wręcz niewyobrażalne.
Jak to? Istniał kiedyś świat bez Internetu? Nie było Wikipedii i Googla? Do „focenia” nie służyła komórka? – ja też dziś czasem zadaję sobie te pytania.
No cóż, uświadomił mi to dopiero Toepliz – jestem żywym przykładem McLuhanowskiego potomka „człowieka galaktyki Gutenberga” będącego produktem cywilizacji elektronicznej, który wyewoluował w „mas mana”, określonego przez José Ortegę y Gasseta w „Buncie mas” jako bezmyślnego uczestnika tej cywilizacji, korzystającego z jej zdobyczy, ale nie zdającego sobie sprawy z tego czym jest cywilizacja.
„Globalna wioska” – określenie wprowadzone przez Marshalla McLuhana w jego kultowej pozycji „Galaktyka Gutenberga” wydanej w 1962 roku, jeszcze przez długi czas będzie stanowiło dla nas wszystkich punkt odniesienia. Idąc jednak śladem Toepliza w Dokąd prowadzą nas media, należy dziś stwierdzić, że kanadyjski teoretyk komunikacji mylił się uważając, że kultura elektroniczna i jej narzędzia (telegraf, radio, telewizja i przede wszystkim Internet), nie wywierają efektu ujednolicającego, lecz sprzyjają łatwiejszemu zrozumieniu kultur niezwiązanych z drukiem. Jak dowiódł McLuhan każda przemiana cywilizacyjna, którą wywołuje zmiana narzędzi komunikacji jest dramatyczna, choć jest to proces długofalowy i zauważalny dopiero z perspektywy wieków. Transformacja cywilizacji oralnej w pisemną przyniosła upadek modelu społecznego opartego na wiosce plemiennej, który był na pewno bardziej solidarny i demokratyczny niż system monarchiczno-feudalny, wspierany przez religię. Wynalazek pisma umożliwił zarządzanie państwami większymi terytorialnie. Wynalezienie druku przez Johannesa Gutenberga około 1448 roku doprowadziło najpierw do złamania monopolu kościelnego na dostęp i interpretację Słowa Bożego (podczas gdy przez stulecia mnisi benedyktyńscy przepisywali dwie Biblie na rok, Gutenberg wydrukował ich ponad 160 w ciągu jednego roku – czyli produkował jeden egzemplarz co dwa dni), a to następnie do schizmy Marcina Lutera, buntów chłopskich i w końcu do rewolucji francuskiej. Rewolucja październikowa miała miejsce już blisko sto lat po wynalezieniu telegrafu i upowszechnieniu go przez Samuela Morse’a, więc możemy uznać, że była efektem kultury elektronicznej, a raczej efektem zderzenia dwóch kultur (druku i elektronicznej). Narzędzia kultury elektronicznej umożliwiły nam komunikację globalną, a Internet pozwala na zarządzanie w skali planetarnej. Czy człowiek z globalnej wioski jest rzeczywiście lepszy i bardziej cywilizowany od człowieka z galaktyki Gutenberga? McLuhan zmarł w 1980 roku, pełen entuzjazmu i wiary w tę idee. Dziś najprawdopodobniej musiałby zweryfikować niektóre swoje opinie.

Wyzysk mass-medialny

Wynalazek Internetu i jego upowszechnienie doprowadziły do upadku kultury druku. W ubiegłym stuleciu gazety były miejscami pracy zatrudniającymi dziesiątki, setki a nawet tysiące ludzi – nie tylko dziennikarzy (w 1927 roku New York Times zatrudniał 3235 pracowników). Pomimo braku poczty internetowej, dzienniki wychodziły codziennie, każdy z nich podawał jak najświeższe wiadomości, a nawet te z ostatniej chwili w dodrukowywanych specjalnych wydaniach. Teksty były redagowane perfekcyjnie, nie było w nich żadnego błędu ortograficznego i prawie żadnej literówki, bo nic nie umykało oku profesjonalnego korektora. Wiadomości musiały być rzetelne i potwierdzone, a przede wszystkim z pierwszej ręki. Dziennikarz był zawsze na miejscu opisywanego wypadku i w centrum aktualnych wydarzeń. Każda szanująca się prasa miała swoich korespondentów lokalnych i zagranicznych, i pomimo kosztów byli oni pracownikami redakcji, którym płacono regularne pensje, składki, ubezpieczenie, więc mieli prawo również do chorobowego. Owszem, istnieli zawsze publicyści, których praca dziennikarska nie była jedynym zajęciem, ale jej charakter był raczej stały i określony.
Od dwudziestu lat status dziennikarza zaczął się zmieniać. Redakcje rozpoczęły zatrudnianie najpierw na umowę zlecenie, a potem na umowę o dzieło, przyszły cięcia na wydatki i wyjazdy służbowe, aż w końcu zaprzestano je pokrywać i zwykłym dziennikarzom zaczęto proponować tylko wierszówkę. W zawodzie pojawiła się nowa figura freelance – czyli dziennikarz próbujący pracować dla kilku redakcji. Nikt mu nie płacił za gotowość do pracy, ale praktycznie musiał być na każde zawołanie i zawsze pod telefonem. Korespondentów zagranicznych, którzy jeszcze pracowali na etacie zaczęto odwoływać, proponować im coraz gorsze warunki lub zwalniać. Upowszechnił się fenomen zalegania z płatnościami lub wręcz niepłacenia za publikowane teksty – fakt wykorzystywany przez innych wydawców do obniżania wierszówek.
Drugim fenomenem zaczęło być blogowanie. Powstały duże, dobrze promowane platformy blogerskie, gdzie zaszczytem było samo zaistnienie – a więc oczywiście publikowanie za darmo. Taki fakt zaistnienia rokował na przyszłość – bo mógł stać się trampoliną do wejścia do jakiejś redakcji.
Wykonywanie zawodu dziennikarza nie wymaga specjalizacji. Trzeba po prostu umieć pisać – a jest to dar wrodzony, jak zdolność do rysunku czy muzyki. Łatwo więc trafić tu z innymi kwalifikacjami zawodowymi – jest to nawet wręcz wskazane, bo poszerza horyzonty. W mediach są zawsze potrzebni tzw. eksperci – ich opinię zwykle uzyskuje się gratis w postaci wywiadu, ale za tekst analityczny należy zapłacić. W ten sposób często osoby posiadające już ciepłe posadki, jako publicyści dostają więcej niż zwykli dziennikarze – no bo przecież byłemu premierowi czy ministrowi, który wrócił do profesury, nie wypada nie dać honorarium, bo popsułby opinię gazecie.
Jeszcze kilkanaście lat temu „dziennikarz” to brzmiało dumnie. Był to zawód bardzo interesujący, dobrze płatny, uprzywilejowany, ale wymagający także bardzo wielu poświęceń, umiejętności, a przede wszystkim odpowiedzialności. Dziś „czwarta władza” (której nazwa – jak przypomina Toepliz wywodzi się ze stwierdzenia Lorda Macaulay’a z 1843 roku: „Galeria, na której siedzą reporterzy prasy, stała się czwartym stanem w królestwie.”), została sprowadzona do całkiem innej roli. Dziennikarze stanowią obecnie największą armię prekariuszy, którzy siedzą cicho aby nie utracić ostatnich, podstawowych przywilejów, a ich rola ogranicza się coraz częściej do „żywego przedłużenia klawiatury”. Najlepszym przykładem tego staje się praca wielu korespondentów zagranicznych agencji informacyjnych, którzy kiedyś osobiście jeździli w teren i zbierali informacje, a obecnie tylko tłumaczą i kompilują wiadomości agencyjne przekazywane przez media obcojęzyczne. To samo zresztą tyczy się korespondentów zagranicznych czy pracowników działów zagranicznych w redakcjach. Dziś informacji się już nie tworzy, ją się tylko powiela. Czy wynika to z lenistwa dziennikarzy? Absolutnie nie. Po prostu redakcje – nastawione na jak najwyższe zyski i oszczędności – nie zapewniają im odpowiednich środków do tego, aby mogli wykonywać dobrze swoją pracę. Znam korespondentów zagranicznych agencji informacyjnych, którzy praktycznie nie odrywają się od komputera i telefonu. Ich zadaniem jest twórcze powielanie jak największej ilości informacji dostarczanych do matczynej agencji, z których z kolei korzystają inni dziennikarze, kompilując od nowa informacje w formie newsów czy artykułów. Tylko największe i najbogatsze światowe networki medialne lub wielkie historyczne gazety mogą sobie jeszcze pozwolić na utrzymanie korespondentów zagranicznych oraz na posiadanie wysłanników specjalnych, którzy produkują oryginalne materiały. Po co opłacać ludzi za granicą lub w ogóle korzystać z ich pracy, skoro w dobie Internetu wystarczy mieć na miejscu redaktorów znających obce języki.
Mówiąc uczciwie – dziś produkcja wszystkich najważniejszych informacji pochodzących ze świata spoczywa na barkach stosunkowo wąskiej grupy dziennikarzy. Czy oni pracują dobrze? Tak. Starają się pracować jak najlepiej, ale czasami narzucony im przez wydawcę ogrom pracy przerasta ich zwykle, ludzkie możliwości.
Dziennikarze są niestety środowiskiem mało solidarnym zawodowo, w którym panuje bardzo duża indywidualna konkurencja. Mało o sprawach zawodowych rozmawiają między sobą i mało kto ma odwagę pisać o dziennikarskim prekariacie. Niestety taka jest prawda o tej kaście.
Dziennikarskie związki zawodowe? Owszem czasami dają znać, że w ogóle istnieją. Znam jednak osobiste historie sławnych dziennikarzy, pracujących kiedyś dla mediów powszechnie szanowanych i cenionych w Europie, którzy za syndykalizm zwyczajnie stracili pracę.
Fenomen, który opisałam powyżej nie jest polski, od kilku lat można go obserwować na całym świecie.
Oczywiście problem prekariatu dziennikarskiego nie dotyczy i nawet nie obchodzi redaktorów naczelnych, wydawców czy personelu administracyjnego. Jeśli można mieć tanią lub darmową siłę roboczą – dlaczego z niej nie korzystać. Gotowość do pracy o każdej porze dnia i nocy osoby, która nic za to nie otrzymuje, jest dziś czymś zupełnie naturalnym. Korzystanie z jak najszerszego wachlarza pracowników najemnych usprawiedliwia konieczność zapewnienia odbiorcom wyboru najlepszych autorów. Nieuwzględnianie kosztów produkcji materiałów stanowi normę, jakby dla dziennikarzy freelance wykonywany zawód to nie była praca, lecz hobby…
Wąska grupa osób, które osiągnęły status celebrytów medialnych, zatrudnianych na uprzywilejowanych pozycjach w mediach otrzymuje niewspółmiernie wysokie wynagrodzenie w stosunku do tych osób, które z nimi współpracują lub wręcz na nich pracują. Ale w końcu rola znanych nazwisk i twarzy nie ogranicza się do pracy dziennikarskiej, ich główne zadanie polega na podnoszeniu nakładu gazety, ilości słuchaczy lub widzów, na otrzymywaniu jak największej ilości „klików”. Nie jest to rola informacyjna, lecz biznesowa, a raczej czysto handlowa – ma jeden cel: zwiększenie wpływów z reklam, a więc zwiększenie zysków. Media już dawno utraciły swój status instytucji użytku publicznego i stały się zwykłym biznesem.

Biznes, polityka i celebryci

Czy dziś można jeszcze wierzyć w to, że media są obiektywne? Czy kiedykolwiek były obiektywne? Jak przypomina Toepliz w Dokąd prowadzą nas media – francuski autor Georges Weill uważa lata 1870-1914 za „złoty wiek prasy”. Od wybuchu pierwszej wojny światowej media drukowane zaczęły staczać się po równi pochyłej.
W okresie „złotego wieku prasy” narodziły się wielkie dzienniki jak The Times (data założenia 1785 – dziś wydawany przez Times Newspapers Limited i kontrolowany przez korporację News Corp, której właścicielem jest australijski magnat medialny Rupert Murdoch), Le Figaro (założony w 1826, publikował artykuły Emila Zoli w obronie Dreyfusa, dziś kontrolowany przez holding Groupe Industriel Marcel Dassault), New York Times (założony w 1851, dziś wydawany przez The New York Times Company, która posiada 18 tytułów prasowych i 50 portali internetowych), La Stampa (założona w 1895 r., obecnie kontrolowana przez Italiana Editrice S.p.A., w której aż 77% udziału ma Fiat Chrysler).
W połowie XIX gazetami, zakładanymi pierwotnie przez pisarzy, intelektualistów i działaczy społecznych (pełniących najczęściej jednocześnie rolę dziennikarza, redaktora naczelnego i wydawcy), zaczęły się interesować grupy kapitałowe oraz elity władzy. Dostrzeżono, że rynek wydawniczy to dobry biznes, a jednocześnie narzędzie wpływu na tzw. „opinię publiczną”. Najpierw pojedynczy wydawcy dążyli do osiągnięcia jak największego monopolu medialnego i poprzez to do próby kondycjonowania polityki. Później do udziału w tworzeniu i kształtowaniu rynku prasowego przyłączyły się grupy kapitałowe pochodzące z zupełnie innych branż (metalurgiczna, naftowa, bankowa, motoryzacyjna), ustanawiając wielkie koncerny. W odpowiedzi na zakusy kapitalizmu, władza państwowa powołała tzw. „media narodowe”, przekształcone dużo później w „media publiczne”.
To wszystko oczywiście zostało opowiedziane tu w dużym skrócie i uproszczeniu, aby pokazać, że zarówno kapitał prywatny, jak i polityka, manipulują od zawsze opinią publiczną poprzez „ukrytą perswazję”, pozostawiając mediom tyle swobody, ile jest konieczne aby społeczeństwo uwierzyło, że stoją one na straży „wolności słowa”.
Trudno nie przyznać Toeplizowi racji, że „Jest to rzeczywistość, którą środowiska medialne starają się przemilczeć, nadal pozując na niezależny i wolny głos opinii, jakim prasa zapewne była jeszcze w czasach afery Dreyfusa, co jednak ma coraz mniej wspólnego z dzisiejszym stanem rzeczy.” i że „następujące zrastanie się interesów kapitału medialnego z kapitałem w ogóle, stawia w nieco innej sytuacji ów „czwarty stan”.
W cywilizacji elektronicznej, która zastąpiła cywilizację druku – media przyjęły tzw. „charakter informacyjny”. Ich zdaniem jest upraszczać, streszczać, newsować – jest to więc działanie zupełnie odmienne od zadania książki, której celem było omawiać, tłumaczyć, pomagać zrozumieć. Od kiedy wydawanie prasy stało się domeną wielkiego kapitału zaczęła ona zmieniać swój pierwotny charakter. Przede wszystkim opinia publiczna została podzielona na strefy wpływu. Od momentu pojawienia się oświeceniowego liberalizmu, prasa stała się narzędziem promocji idei indywidualizmu, wolności osobistych, postępu w opozycji do konserwatywnego tradycjonalizmu, skierowanemu ku rodzinnej tradycji, wierności Bogu i posłuszeństwie panującej władzy. Choć w miarę rozwoju nowych nurtów filozoficznych i politycznych, wachlarz propozycji ideowych propagowanych przez media stał się szerszy – główna linia podziału oraz współzawodnictwa pomiędzy liberałami a konserwatystami jest widoczna do dziś. Media – choć z pozoru wolne, pluralistyczne i niezależne, w rzeczywistości są przekaźnikiem konkretnych idei oraz poglądów, więc ich celem jest skupienie wokół siebie rzeczników, i odbiorców tychże. Dziennikarz o poglądach lewicowych nie dostanie pracy w gazecie konserwatywnej lub się w niej długo nie utrzyma, dziennikarz wierzący znajdzie najszybciej swoje miejsce w mediach katolickich a nawet należących do Kościoła – ateista nie ma raczej w nich co szukać, dziennik prawicowo-konserwatywny skupi wokół siebie tradycjonalistów, w prasie o charakterze liberalnym z większą nieufnością będzie się podchodzić do lewicy radykalnej niż do narodowców. Wiadomo również, że czytelnik o poglądach prawicowych będzie czytał prasę reprezentującą i utrwalającą jego poglądy; katolik wybierze media katolickie, a pozostałe będzie uważał za antyklerykalne i wrogie Kościołowi; dla osoby o radykalno-prawicowych poglądach prasa liberalna czy lewicowa jest jednym i tym samym. W ten oto sposób każdy człowiek staje się niewolnikiem własnych mediów.
Ta, z pozoru oczywista, ale mało zauważalna zależność jest bardzo ważna, gdyż walka o odbiorcę to walka poprzez „ukrytą perswazję” o rząd dusz – czyli o utrwalenie jego poglądów, a przez to wyborów politycznych przy urnach, o konsumpcyjny styl życia – co zapewnia odpowiednich reklamodawców, a więc finansowe wpływy. Jeszcze w latach 80-tych i 90-tych ubiegłego wieku można było wydać gazetę startując praktycznie od zera. Dziś jest to już niemożliwe. Aby wejść na rynek medialny potrzebne są miliony – a te mogą zapewnić tylko grupy kapitałowe, które wiążą się z mediami. To tłumaczy na przykład dlaczego na rynku medialnym mogą łatwiej powstawać i przeżyć gazety liberalne, konserwatywne, a najczęściej upadają lub znajdują się w tarapatach finansowych te lewicowe. Po prostu pierwszym jest łatwiej przyciągnąć grupy kapitałowe. W procesie globalizacji media utraciły swój pierwotny, narodowy charakter. Dziś w wielu krajach są wydawane tytuły prasowe oraz istnieje TV należąca do wielkich międzynarodowych korporacji.
Jeżeli mamy być ze sobą do końca szczerzy – media nie są źródłem informacji, lecz tylko pojemnikiem reklamowym. Bardziej od działania w interesie opinii publicznej liczy się wpływ z reklam. Sposobem na jego uzyskanie nie jest wcale jakość artykułów i programów, czy ich rzetelność, lecz umiejętność trafienia w gust własnego odbiorcy, który widząc, że musi być coraz bardziej masowy, jest więc coraz bardziej prymitywny. Dziś pierwotnym zadaniem mediów nie jest informować lecz sprzedawać. Mylicie się jednak myśląc, że media sprzedają wam reklamę, a przez nią reklamowane w niej produkty. Naga prawda to fakt, że media sprzedają was – czyli swoich odbiorców! Sprzedają was biznesowi i polityce.
Pierwsze gazety służyły tylko do czytania. W XXI wieku każdy produkt drukowany musi przede wszystkim dać się oglądać. Odbiorca przegląda gazety i ogarnia ich treści jednym rzutem oka – stąd duże, kolorowe tytuły, liczne fotografie, kolorowe ilustracje i wykresy graficzne. Współczesna prasa nie jest już owocem kultury druku, z której się wywodzi, lecz efektem kultury obrazkowej. Na tę przemianę wpływ miało pojawienie się fotografii prasowej, wynalazek telewizji i tabloidyzacja życia publicznego.
Uczestnik kultury masowej to nie czytelnik, lecz oglądacz, a nawet podglądacz. Nie interesuje go poznanie świata, zgłębienie problemów i zrozumienie ich, lecz powierzchowny odbiór, który zadowala jego konsumpcyjne ego. Wbrew pozorom media nie mają na celu dawać spójnego obrazu rzeczywistości. Ich zadaniem jest prowadzić do fragmentaryzacji jej odbioru i dezorientacji poprzez wprowadzenie „szumu informacyjnego”. Toepliz tak napisał o tym: „W praktyce jednak większość informacji przynoszonych przez codzienną „prasę informacyjną”, a także przez media elektroniczne powoduje odruch nie tyle namysłu lub sprzeciwu, ile osobliwy stan bierności i obojętności, a również dezorientacji, określanej jako „szum informacyjny”.
Każdego dnia jesteśmy zalewani setkami „ważnych wiadomości”, które tak naprawdę mają tylko pozorny wpływ na nasze życie i pokazują nam świat w kawałkach: lokalna polityka, wypadki, katastrofy, strzelaniny, zabójstwa, napady, zamachy, informacje dotyczące życia celebrytów i koronowanych głów, skandale seksualne, a ostatnio gwałty imigrantów na kobietach i dzieciach. Ważny jest news, który czasami nie przynosi nawet żadnych informacji. Nikt artykułów już nie czyta do końca. Nie interesuje nikogo zrozumienie wiadomości, poznanie tła wydarzeń, pogłębiona analiza problemu. Ba! Nieważne jest już nawet czy sama informacja jest prawdziwa! W dobie Internetu za uznanie jej prawdziwości wystarcza powielenie informacji przez inne media! Jeżeli jakaś informacja pojawia się w dwóch, trzech portalach internetowych, choć może być wyssana z palca, dla współczesnego odbiorcy jest „najprawdziwszą prawdą”.
Z fenomenem postępującej wulgaryzacji języka medialnego mamy do czynienia od momentu powstania tabloidów. Daily Mail zaczął wychodzić w 1896 roku i przez długi czas wiódł prymat jako pierwszy dziennik w Wielkiej Brytanii, osiągając nakład 2 340 000 egzemplarzy dziennie w 2006 r.
Prasa brukowa trafia w prymitywny gust masowego odbiorcy, który jest konsumentem newsów i reklam w niej zamieszczanych. Choć nie jest ona uważana za prasę opiniotwórczą, ma największy wpływ, po telewizji, na kształtowanie opinii publicznej. Tabloid bierze swoją nazwę od tabletki – czyli to informacja w pigułce.
Dziennikarstwo plotkarskie, fotoreporterstwo paparazzich, krzykliwe tytuły, skandale, tania sensacja, celebrytyzm, kronika kryminalna, wiadomości sportowe, rozrywka – to interesuje masowego odbiorcę, którego nobilituje czytanie gazety. W dodatku może się z nią utożsamiać, gdyż znajduje tam zwykłe ludzkie historie oraz celebryckie wzory, z których czerpie. Jednocześnie poprzez „ukrytą perswazję”, gazeta ta kształtuje w nim współczesnego „mass mana” – jego populistyczne poglądy, sympatie polityczne i konsumpcyjny styl życia.
Jeszcze dwadzieścia lat temu język tabloidów i wulgaryzacja komunikacji medialnej budziła niesmak u niektórych. Aktualnie do tych metod posuwają się nawet najlepsze gazety walcząc o „czytelnika” – a wiec o nakład i reklamodawców. Czasami otwierając poranną prasę odnosi się wrażenie, że media drukowane stały się fabryką błota lub gówna. Prowokacyjne tytuły, tendencyjne artykuły, skandale skrojone na miarę, mnożenie oskarżeń, łamanie prywatności, wskazywanie przestępców, aferzystów, agentów i winnych bez przeprowadzenia przewodu sądowego i wydania ważnego wyroku, bicie bez pardonu w politycznego przeciwnika, wyszydzanie, łamanie kariery i życia innym, grzebanie w przeszłości rodziny oraz bliskich, przedstawianie faktów w innym świetle na korzyść subiektywnej prawdy – to sposoby manipulacji opinią publiczną, które dziś już prawie nikomu nie są obce. Łamanie standardów politycznej poprawności stało się sportem – bez tego, w natłoku wiadomości, które tworzą „szum informacyjny” nie można się przebić. Bycie kontrowersyjnym to dla dziennikarza nie tylko komplement, to wręcz obowiązek narzucany mu z góry – przez wydawcę i odbiorcę.
Oczywiście nic lepszego nie możemy powiedzieć o telewizji, gdzie przekrzykiwanie się i niedopuszczanie rozmówcy do głosu stało się klasyką gatunku. Im głośniej, bardziej kontrowersyjnie i hałaśliwie – tym lepiej, bo to przyciąga uwagę, i jak wiadomo z badań reklamowych, podnosi oglądalność, bo odbiorcy próbują zrozumieć o co w studio się tak kłócą. Najlepiej jeszcze jak ktoś kogoś wulgarnie obrazi, bo wtedy z braku prawdziwych informacji – to staje się newsem, scoopem, wiadomością dnia, którą można natychmiast rozpuścić po Internecie i wrzucić jeszcze dzień później na pierwsze strony gazet.
Ujadający, kąśliwy sposób bycia dziennikarzy i gości zapraszanych do studia stał się obowiązującym stylem marketingu polityki i reklamy sprzedawanej przez media. Żeby się w tym odnaleźć trzeba być „zwierzęciem medialnym”, a nie potomkiem „człowieka galaktyki Gutenberga”.
Dla usprawiedliwienia „czwartego stanu” trzeba powiedzieć, że media są tylko zwierciadłem społeczeństwa i polityki – choć w rzeczywistości to system naczyń połączonych. Im bardziej zdegenerowane społeczeństwo, tym bardziej rządne sensacyjnych, krwawych newsów, śmieciowych informacji i populizmu politycznego. Im bardziej wulgarny staje się język medialny, tym bardziej wulgarna robi się polityka i tym bardziej degeneruje się społeczeństwo. Dokąd to wszystko prowadzi? Łatwo zgadnąć – na dno…
Podsumowując zacytuję jeszcze celną uwagę z Dokąd prowadzą nas media Krzysztofa Teodora Toepliza: „Filozof Søren Kierkegaard pisał w swoim dzienniku już w 1848 roku: „Gdybym ja miał napisać prawo prasowe, wiedziałbym, co mam zrobić… obok redaktorów również czytelnicy powinni być okładali karami pieniężnymi”.
W tym całym cyrku medialnym, którego jesteśmy niewolnikami, nie ma niewinnych…

Agnieszka Zakrzewicz

09.02.2016

Fragment pochodzi ze szkicu do eseju: „Dokąd zaprowadziły nas media. Naga prawda”

FOTO: Izabela Maciejewska

—————————————————–

© AGNIESZKA ZAKRZEWICZ / Wszystkie teksty i zdjęcia w tym blogu są chronione prawem autorskim. Wszelki plagiat, przedruk lub wykorzystywanie bez zgody autora jest wykroczeniem i roszczenia z tego tytułu będą dochodzone na drodze sądowej.

Lustro obojętności (Esej o fotografii i wojnie)

Patrzyłam długo na fotografię Yannis Kontos’a, zwycięzcy European Press Photo Awards 2004, eksponowaną na wystawie w Pałacu Wenecja w Rzymie. Na pierwszym planie przerażona twarz mężczyzny z pistoletem wycelowanym z tyłu. Leży na chodniku z rękoma wyciągniętymi w geście poddania. Za nim stoją żołnierze amerykańscy z długimi karabinami. W momencie, w którym to zdjęcie zostało zrobione, twarz tego anonimowego człowieka odzwierciedlała strach, bezsilność i konsternację. Teraz jego szeroko rozwarte oczy patrzą na mnie uporczywie i w tym osaczającym mnie spojrzeniu czytam tylko jedno pytanie: dlaczego?

Na zdjęciu Kontos’a rozpoznałam ulicę Bagdadu, którą przechodziłam cztery lata temu, ale ta perspektywa czyniąca z budynków detale bez znaczenia, mogłaby ilustrować każde inne miejsce. Równie dobrze mogła to być ulica Hanoi, jak na fotografii Eddie’go Adams’a “Zabójstwo Wietkonga”, z 1968 roku, nagrodzonej Pulitzerem. Tylko podczas moich studiów w dziedzinie historii fotografii, dowiedziałam się, że ten zatrzymany kadr przedstawia okrutny moment, tuż przed eksplozją pocisku i że egzekucja odbyła się w sposób tak spektakularny, gdyż obok byli fotoreporterzy…. Teraz, za każdym razem kiedy widzę tę słynną fotografię wiem, że obserwuję ułamek sekundy, w którym śmierć jest stawką w grze. Widzę wciąż śmierć w przyszłości, choć dobrze wiem, że ten Wietnamczyk został zabity 46 lat temu, właśnie w tym momencie.

Kiedy myślę o pistolecie wycelowanym w człowieka, staje mi przed oczami obraz Franciszka Goyi “3 maja 1808. Rozstrzelanie księcia Piusa”. Ta scena zatrzymana przy pomocy pędzla to pierwsze wymowne oskarżenie przeciwko przemocy zbrojnej. Na obrazie, ofiary wyrażają się przez gesty gwałtowne, zakrywając rękami twarze zdeformowane strachem przed śmiercią. Przed nimi stoi pluton egzekucyjny, odwrócony do widza plecami, bez oblicza. Książe czeka na kulę w pozycji triumfalnej. Jego koszula nie naturalnie biała, czerwona krew sącząca się spod jego kolan i trójkątny snop światła rzucony przez małą latarnię na miejsce tragedii, mają wymowę symboliczną – śmierć niewinnych.

Równie nie naturalnie biała była koszula pewnego milicjanta hiszpańskiego, odrzuconego w tył przez siłę frankistowskiej kuli na fotografii Roberta Capa. Jest wiele wątpliwości co do autentyczności tego zdjęcia i eksperci twierdzą, że było ono pozowane. W rzeczywistości „umierających milicjantów”, którzy pozowali do obiektywu Capa było dwóch. Jeden z nich został zidentyfikowany – Federico Borrell Garcia, młody robotnik poległy na froncie Cerro Muriano, 5 września 1936 roku. Nie znane jest nazwisko drugiego, nie ma też pewności czy na pewno zginął.

“Fotografia nie mówi o tym czego już nie ma, lecz o tym co na pewno było” – napisał Roland Barthes w eseju “La chambre claire. Note sur la photographie”. Esencją fotografii jest pokazywać naszym oczom to, co ona utrwala. Ze względu na swoje powołanie dokumentalne jest ona jak Kasandra, ale która przepowiada przeszłość. Może być tendencyjna lub używana w sposób tendencyjny, ale nie może być reprezentacją kłamliwą. Jej siła przedstawiania jest większa od wszystkiego, co stworzyła myśl ludzka aby dać nam potwierdzenie rzeczywistości, gdyż fotografia stała się lustrem świata, płaskim i dwuwymiarowym. “Na zdjęciu, przedstawienie rzeczy (w określonym czasie przeszłym) nigdy nie jest metaforyczne, dotyczy to również istot żywych, no chyba że fotografuje się trupy. W tym wypadku, nawet jeżeli fotografia staje się okropnością, jest ona certyfikatem tego, że trup jest żywy jako trup. To żywy obraz rzeczy martwej”.

W moim niezbyt długim życiu obejrzałam już miliony zdjęć, wśród nich tysiące przedstawiające wojny i ich konsekwencje: zabici, ranni, miasta w ruinach, tortury, okaleczenia. Oglądam je zawsze ze względu na wykonywaną pracę, choć często pozostawiają mnie w stanie całkowitej obojętności, z powodu przyzwyczajenia. Widzę je codziennie w mass mediach.

“Zdjęcia w gazecie mogą mi nic nie mówić” – twierdził Sartre. „Fotografia może mnie pozostawić w takim stanie obojętności, że nawet jej nie widzę” – wyraził podobną opinię także Barthes. Czasami jednak patrzy się na rzeczy długo, aby wymazać je z pamięci, patrzenie może być formą zamykania oczu. „Polegli na polu walki nie wracają w naszych myślach zbyt często, ani w snach. Kiedy jemy śniadanie, oglądamy trupy w gazecie porannej, ale kiedy kończymy dopijać kawę już o nich zapominamy.” – komentował dziennikarz New York Times w 1862 roku, recenzując pierwszą wystawę fotografii wojennej, w galerii Mathew Brady’ego na Manhattanie. To były zdjęcia z wojny secesyjnej, zrobione przez pierwszych fotoreporterów Aleksandra Gardner’a i Timothy H. O’Sullivan’a, gdzie trupy, leżące w błocie i czekające na pochówek, były częstym motywem.,. “Żywych, którzy chodzą po Broadwayu może obchodzą mało polegli pod Antietam, ale my myślimy że kroczyliby mniej bezmyślnie po ulicy, gdyby na chodniku leżały okrwawione ciała, przeniesione z pola walki. Modne spódnice byłyby unoszone z uwagą i wszyscy patrzyliby gdzie stawiają nogi”. – komentował dziennik.
Fotografia już sama w sobie jest środkiem przemocy, nie dlatego że pokazuje przemoc, lecz dlatego że zmusza do patrzenia. Uchwycić śmierć w ułamku sekundy przed jej nadejściem i zabalsamować ją na zawsze może tylko aparat fotograficzny. Zdjęcia, które rejestrują oblicze śmierci (chwilę przed lub chwilę po tym jak nadeszła) są fotografiami najbardziej znanymi i najczęściej publikowanymi. Człowiek, w swojej naturalnej perwersji, ogląda zmasakrowane zwłoki z tą samą zachłannością z jaką patrzy na pornografię. “Aparat fotograficzny jest jak karabin, oba mają celownik” – to esencja j’accuse postawionej przez Susan Sontag, w książce “Patrząc na ból innych”, którą powinni przeczytać wszyscy ci, którzy chcą pokusić się o refleksję nad cierpieniem i szaleństwem – owocami wojny.

Kiedy poproszono mnie, abym napisała ten krótki esej na temat fotografii i wojny, zdecydowałam się popatrzeć raz jeszcze na niektóre zdjęcia jakie przemknęły przed moimi oczami w ciągu ostatnich lat. Jako punkt wyjścia wybrałam te utrwalające 11 września 2001 roku. Obejrzałam z uwagą całą sekwencję ataku na WTC: pierwsze uderzenie samolotu, drugie, wieżowce w płomieniach, zawalenie i chmura pyłu. Moje spojrzenie uwięziła na długo jedna, prawie abstrakcyjna fotografia, przedstawiająca fioletowe niebo, podłużną ścianę z niebieskawego szkła i ciemną plamkę – ciało spadające w dół. Również ta fotografia pokazywała śmierć w przyszłości, uchwyconą na moment przed jej niechybnym nadejściem, jak na zdjęciu zrobionym przez Adams’a.

Przejrzałam też zdjęcia z Ground Zero zrobione przez Gilles Peress’a, Susan Meiselas, Joel Meyerowitz’a i pokazane na wystawie “After September 11”. Olbrzymi krater przykryty szarym popiołem, z jakiego wystawały żelazne kikuty Dwóch Wież. Jedno ze zdjęć, zrobione frontalnie, od dołu, ze względu na swoją surrealistyczną atmosferę, przypomniało mi słynną fotografię Margaret Bourke-White z 1945 roku, wykonaną w Norymberdze po bombardowaniu miasta. Również ten obraz jest mi już tak bardzo familijny, że wszedł na stałe do mojego archiwum mnemoniczno-wizualnego i stał się ikoną ślepej destrukcji. Oglądałam w przeszłości wiele zdjęć podobnych, jak na przykład te dokumentalne z Getta Warszawskiego po powstaniu. Siłą rzeczy przypominają mi wszystkie miasta zdewastowane przez wojnę: Mostar, Sarajewo, Belgrad, Grozny, Kabul, Bagdad, itd… Budowle obdarte z tynku jak ciała ze skóry, podobne do ludzkich szkieletów. Pejzaże zniszczenia. Przerażające i piękne zarazem… “Odnaleźć piękno w ruinach World Trade Center, w pierwszych miesiącach po zamachu wydawało się być obrazoburstwem”. – napisała Susan Sontag w swojej książce.

Tak, fotografie pokazujące wojnę mogą być piękne. Jak ta zrobiona przez Jean-Marc Bouju, która otrzymała pierwszą nagrodę na World Press Photo 2004. Została wykonana 31 marca 2003 roku, w obozie więźniów wojennych w okolicach Nadżafu, w Iraku. Przedstawia jeńca w czarnym plastikowym worku na głowie, siedzącego na ziemi z synkiem, za zasiekami z drutu kolczastego. Obejmuje dziecko i trzyma jedną rękę na jego czole. To postmodernistyczna Pietà. Tę samą matrycę ikonologiczną miały inne dwa zdjęcia, jakie widziałam w przeszłości: palestyński ojciec trzymający w objęciach dziecko zabite przez kule izraelskich żołnierzy i ojciec afgański, niosący w ramionach dziewczynkę zabitą przez bomby amerykańskie. Ta ostatnia scena wydawała się być kompozycją rzeźbiarską Michała Anioła, tylko że zamiast nóg zwisały kości, z których wybuch zrobił miazgę…

Swego czasu, w sposób szczególny, uderzył mnie pewien kadr z telewizji rosyjskiej, pokazujący kobietę kamikadze w Teatrze Dubrovka, w Moskwie. Jej ręce były złożone w geście przepełnionym subtelną słodyczą, jak u Madonny z obrazu Rafaela, ale na miejscu dzieciątka Jezus był pistolet i zawleczka ładunku wybuchowego. Również ten kadr fotograficzny mógł wydawać się fotografią pozowaną, zrobioną w studio tak, jak zdjęcia kobiet islamskich artystki Shirin Neshat.

Innym razem, moją uwagę przykuła mikroskopijna fotografia, opublikowana w dzienniku La Repubblica i zmusiła mnie do dłuższej kontemplacji: trup kobiety całkowicie nagiej, zawinięty w drut kolczasty i ciągnięty przez czołg. Nie było podpisu pod zdjęciem, ani nazwiska autora, ani ofiary. Artykuł dotyczył pierwszej wojny w Czeczenii, niestety czołg był zbyt daleko na drugim planie, aby rozpoznać oznaczenia. Zmaltretowane ciało, młode, chude, niemal bezpłciowe i poranione przez drut kolczasty, wydawało się być świętym Sebastianem z obrazu Mantegna.

Arystoteles powiedział, że litość implikuje osąd moralny, wywołując w nas emocje w stosunku do osób jakie uważamy za ofiary niewinne. Niestety jednak, w tragediach przybierających rozmiary katastroficzne, litość zostaje zastąpiona strachem, terrorem, bezradnością, obojętnością. Jest to sposób zamykania oczu, aby oddalić z naszych myśli to, co jest odrażające, ale nie dotyczy nas osobiście.

Kiedy próbuję wyobrazić sobie realne rozmiary dramatu jaki codziennie rozgrywa się przed oczami nas wszystkich, przypomina mi się obraz Carpaccia “Pojedynek św. Jerzego ze smokiem”, z 1502 roku. Malowidło przedstawia pole walki z rycerzem i uskrzydloną bestią. Pośrodku, na ziemi, leżą resztki niewinnych ofiar: trupy w rozkładzie, kawałki nóg i rąk, czaszki oraz kości. Miałam tę scenę przed oczami, kiedy oglądałam w gazetach zdjęcia utrwalające 11 marca 2004 roku. Pociąg rozerwany na strzępy w wyniku eksplozji, resztki ludzkie rozrzucone wszędzie, katapultowane jak z procy na odległość dziesiątek metrów, wzdłuż torów.

Obraz Carpaccia stał się dla mnie metaforyczną ikoną, kiedy patrzę na fotografie prasowe, które mniej lub bardziej szczegółowo pokazują zamachy terrorystyczne. Masakry w Bagdadzie, Nasirii, Rjadzie, Casablance, na Bali, Dżerbie, w Stambule, w Moskwie i Groznym. Budynki rozbebeszone przez samochody-bomby z kierowcami kamikadze. Widzę makabryczną scenę namalowaną przez Carpaccia za każdym razem gdy „męczennicy” palestyńscy wypchani dynamitem wysadzają w powietrze autobusy, restauracje, supermarkety izraelskie; widzę ją również, kiedy wojsko dokonuje rakietowych akcji odwetowych. Jak na znanym zdjęciu fotoreportera arabskiego Ahmeda Jadallaha, gdzie na pierwszym planie spoczywają rozszarpane ciała młodych mężczyzn w obozie uchodźców w Jabalya, w Gazie. “Oko za oko, ząb za ząb” – to jest sens współczesnego barbarzyństwa, jakie oglądamy wszyscy na pierwszych stronach gazet codziennych. “Aspektem najbardziej zaskakującym w wojnie jest to, że każdy przywódca morderców wzywa swojego boga, aby dopomógł mu w eksterminacji bliźnich. Później pokazuje zabitych jako trofeum swojego triumfu.” – napisał o wojnie Voltaire.

Eksponowanie obciętych głów ludzkich to metoda terroru stara jak świat. Ma na celu upokorzenie przeciwnika i doprowadzenie go do stanu ślepego rozjuszenia, podnoszącego poziom przemocy. W ostatnich czasach widzieliśmy wiele odrażających scen, przyprawiających o zimny dreszcz. Zbezczeszczenie zwłok żołnierzy amerykańskich; zwęglone resztki ciał cywilów zawieszone na moście w Faludży; wstrząsające egzekucje porwanych zakładników wielu narodowości, którym podrzynano gardła jak ubojnym zwierzętom i filmowano wszystko kamerą wideo. Odcięte ludzkie głowy wyrzucane do plastikowych worków jak śmieci…

Tak, im dłużej nad tym myślę, tym bardziej wydaje mi się, że właśnie plastikowy worek stał się elokwentnym symbolem naszej współczesności. Taki sam jak na głowie irackiego ojca sfotografowanego przez Bouju, jak na głowach więźniów z Guantanamo, jak na głowach ofiar tortur w Abu Ghraib. Amerykanie wprowadzili go ze względu na praktyczność – założenie plastikowego worka na głowę więźnia trwa krócej niż zawiązanie mu oczu. Ale za pragmatyzmem kryje się coś więcej. W rzeczywistości, jak twierdzi Deleuze: “Zasłonięcie twarzy drugiego człowieka to podstawowa kondycja, aby jego zabójstwo stało się dla nas rzeczą naturalną”.

Zdjęcie irackiego więźnia z workiem na głowie, z rozłożonymi rękami jakby był przybity do krzyża, postawionego na kartonowym pudle, niczym wisielec na stołku i z elektrodami podpiętymi do ciała, pstryknięte przez amerykańskiego żołnierza na pamiątkę, obiegło cały świat. Najprawdopodobniej była to fotografia, która pod względem publikacji w mediach, a więc i jej oglądalności, mogła mierzyć się z sekwencją ujęć utrwalających uderzenie pierwszego samolotu kamikadze w WTC, sfotografowanej przez przechodnia. Irakijczycy nazwali ten symboliczny kadr „Statua Wolności”. Widziałam je wszędzie, na pierwszych stronach prasy światowej, w różnej szacie graficznej. Włoski tygodnik Diario opublikował na okładce manipulację komputerową w stylu Andy Warhola, z tytułem „Zmora Wolności”. W innej włoskiej gazecie pojawił się rysunek satyryczny, kalkujący zdjęcie. „Przybywa Bush”. „Przyjmujemy go z otwartymi ramionami…” – komentował napis w komiksowej chmurce wychodzący z worka. W tym wszystkim zdumiała mnie najbardziej nie szybkość, z jaką ten potworny dokument fotograficzny stawał się ikoną medialną i znakiem semantycznym, lecz fakt, że ludzie nie wierzyli. Oglądając zdjęcia tortur w gazetach mówili: „Nie, to nie możliwe. Widać, że te fotografie są fałszywe, pozowane…To co widzimy, to nie jest rzeczywistość.”
Dopiero trzy miesiące po tym jak upokarzające zdjęcia tortur w Abu Ghraib opublikowały wszystkie media, dowiedziałam się kim była anonimowa, zakapturzona ofiara. Nazywał się Satar Jabar, miał dwadzieścia cztery lata i był zwykłym złodziejaszkiem samochodów. Historię jego i innych więźniów odtworzył Newsweek. Przyjrzałam się z uwagą jego twarzy na zdjęciu obok „Statuy Wolności”. Teraz jego oczy patrzyły na mnie, ale z całkowitą obojętnością.
Oto, co może fotografia – płaskie i dwuwymiarowe lustro świata, mające podwójną władzę: produkować dokumenty i tworzyć iluzję. Lustro, w którym odbija się śmierć, cierpienie, upokorzenie i ból innych, i w którym przeglądamy się obojętnie nie widząc nic, jakbyśmy minęli plastikowy worek na głowie.

Ostatnimi czasy, kiedy rano biorę do ręki gazetę, uporczywie powraca w moich myślach jeden cytat: “Wśród zdjęć jakie nadeszły z frontu poranną pocztą, jest jedno, na którym widzi się ciało ludzkie tak okaleczone, że przypomina zarżniętego prosiaka”. To słowa Wirginii Woolf i odnoszą się do hiszpańskiej wojny domowej z 1936 roku – przytoczyła je Susan Sontag w książce “Patrząc na ból innych”.

„Lustro obojętności”, esej o fotografii i wojnie został opublikowany w języku włoskim w książce „Cambialamore”, z okazji wystawy Giusi Lauriola w galerii Salon Privé w Rzymie oraz przetłumaczony na język polski i publikowny z okazji wystway rzymskiej artystki na Festiwalu Fotografii w Łodzi, której kuratorem była Agnieszka Zakrzewicz.

© AGNIESZKA ZAKRZEWICZ, 2004-05

——————
SPIS ILUSTRACJi
——————

1.Ulica Bagdadu. Foto Yannis Kontos. I nagroda European Press Photo Awards 2004
2.Zabójstwo Wietkonga. Foto Eddie Adams. Nagrodzona Pulitzerem w 1968
3.3 maja 1808. Rozstrzelanie księcia Piułsa. Francisco Goya
4.Umierający milicjant. Foto Robert Capa. Life 1936
5.Człowiek wyskakujący z płonącego wieżowca. 11 września 2001
6.Wojna Secesyjna. Foto Mathew Brady, pierwsza wystawa zdjęć wojennych w 1868
7.Dramatyczna sekwencja ataku na WTC opublikowana w prasie
8.New York. Foto Susan Meiselas. Wystawa „After September 11” w 2002
9.Norymberga 1945. Foto Margaret Bourke-White
10.Ground Zero. Foto Joel Meyerowitz. Wystawa „After September 11” w 2002
11.Więzień iracki. Foto Jean-Marc Bouju. I nagroda World Press Photo 2004
12.Pieta. Michał Anioł

13.Ojciec z córką zabitą podczas bombardowania w Afganistanie w 2001
14.Kobieta kamikadze – kadr z telewizji rosyjskiej
15.Madonna z dzeciątkiem. Raffaello
16.Satr Jabar, 24 letni złodziej samochodu – ofiara tortur w więzieniu w Abu Ghraib
17.Statuła wolności – fotografia, która stała się ikoną medialną
18.Tortury w Abu Ghraib, zdjęcia opublikowane w prasie
19.Sekwencja dekapitacji zakładnika amerykańskiego Nicolasa Berga, opublikowana w internecie
20.Pojedynek św. Jerzego ze smokiem. Carpaccio
21.Zdjęcia opublikowane w prasie z zamachu terrorystycznego w Madrycie, 11 marca 2004

———————————-

© AGNIESZKA ZAKRZEWICZ / Wszystkie teksty i zdjęcia w tym blogu są chronione prawem autorskim. Wszelki plagiat, przedruk lub wykorzystywanie bez zgody autora jest wykroczeniem i roszczenia z tego tytułu będą dochodzone na drodze sądowej.

A jednak BEZ GRANIC…

IMG_6828
Agnieszka Zakrzewicz. Foto: Eliza Ferantelli

Czasami trzeba zrobić remanent… Dla mnie, przyzwyczajonej do twórczego życia, to bardzo trudne zadanie. Setki opublikowanych artykułów, tysiące zapisanych stron, pięć wydanych książek, katalogi, kilka blogów tematycznych, opowiadania, eseje, teksty o sztuce, materiał na kilka nowych książek w dwóch językach, tysiące zdjęć z różnych stron świata, materiały filmowe… W międzyczasie zmieniłam już kilka komputerów, dwa iPady, trzy smartphony, dwa aparaty, nie mówiąc o dyktafonach, kamerach, dyskach zewnętrznych i CD, które zalegają półki oraz szuflady.

Remanent twórczy to gorsze niż przeprowadzka i rozwód razem… Trzeba temu poświęcić bardzo dużo cennego czasu, który można by przeznaczyć na tworzenie i życie twórcze. Jeśli jednak nie ma archiwum twórczości, nie pozostaje po niej żaden ślad… Trzeba w końcu w tym wszystkim posprzątać.
Jestem dość systematyczna w mojej pracy, ale przy takiej ilości różnorodnej produkcji przez 20 lat, wszystko się rozprasza. Nie wszystko też, zwłaszcza w pracy dziennikarza ma charakter ponadczasowy.

Sprawy miały się dobrze, do kiedy działała moja witryna internetowa http://www.bezgranic.net.pl. Przez kilka lat odwiedziło ją ponad milion osób. Zawierała wszystkie moje najciekawsze artykuły, reportaże, wywiady, zdjęcia. Posiadała niezwykle cenny dział poświęcony emigracji polskiej we Włoszech. Były tam wszystkie moje publikacje o mafii i przestępczości zorganizowanej, wojnach, rewolucjach, terroryzmie, polityce zagranicznej, islamie; korespondencje z Włoch, które ukazały się w polskich mediach w ciągu 20 lat, a także kronika kryminalna i „watykanistyka”. Wiele materiałów z tamtej strony było cytowanych w pracach dyplomowych i magisterskich, w artykułach innych dziennikarzy, w książkach i podobno nawet w wyrokach sądowych… Wiele zostało skradzionych…

Stare BEZ GRANIC cieszyło się dużym powodzeniem, tak dużym, że gdy tylko spóźniłam się dwa dni z opłatą domeny, została ona zaanektowana przez ruch związany z Frontem Wyzwolenia Palestyny. Skończyło się to oficjalnym doniesieniem złożonym w biurze Włoskiej Policji Pocztowej. Domenę po jakimś czasie uwolniono, ale nie odzyskałam mojego portalu, gdyż webmaster nie pofatygował się nigdy, aby oddać mi CD z kopią całej strony… Zostały utracone materiały dotyczące imigracji – wielka szkoda, bo byłaby to teraz skarbnica wiedzy.

Próbowałam odbudować moje archiwum w postaci różnych blogów tematycznych w dwóch językach. Najbardziej znany to „W cieniu San Pietro”, który odwiedziło ponad 250 tys. czytelników. „Moje blogowisko” – czyli duża platforma blogerska pokazująca moją twórczość – nigdy nie wypaliło, tak jak blog o kuchni „Cucina bezGranic”. Jakie były tego przyczyny – dziś już wiem, gdyż w międzyczasie zrobiłam Master z Mediów Społecznościowych.

Jedną z najbardziej niesamowitych historii mojego życia, jest ta, że żyłam i pracowałam w epoce największej rewolucji medialnej, porównywalnej jedynie z epoką Gutenberga. Mówiłam o tym na lekcji o mojej pracy w pewnym łódzkim liceum, pisałam w tekście towarzyszącym wystawie Dziennikarzy Zagranicznych w Rzymie, a także już w kilku artykułach. Wspomnę tu tylko, że praktycznie pierwsze moje korespondencje dla polskich gazet na początku lat 90-tych ubiegłego wieku pisałam na maszynie do pisania bez polskich znaków i wysyłałam w kopercie pocztą lub dyktowałam przez telefon. Później był komputer, laptop, internet, iPad i smatphon… Pierwsze zdjęcia też robiłam aparatem analogicznym i wywoływałem w ciemni… Teraz „moje biuro” noszę w małej damskiej torebce.

Idea nowej platformy komunikacyjnej wykluwała się, z wielu przyczyn, dość długo – ale nie będę zanudzać tym czytelnika. Miałam wiele wątpliwości co do nazwy bloga, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, ale „życie bez granic” to był i pozostanie zawsze mój personalny brand.
W każdym razie, wraz z tym właśnie tekstem trafia do Was mój nowy blog „BEZ GRANIC”, który będzie prawdziwą hybrydą stylistyczną, otwartą i otwierającą się w wielu kierunkach, i na wiele tematów… tak jak zresztą całe moje twórcze życie 🙂 Będzie to też WORK IN PROGRESS, gdzie zadebiutuje stare i nowe. Bez granic…

Miłej lektury!

Agnieszka Zakrzewicz