Dokąd zaprowadziły nas media

Fragment pochodzi ze szkicu do eseju: „Dokąd zaprowadziły nas media. Naga prawda”

Wiadomo, że miarą wolności mediów jest stopień w jakim wyrażają one głos opinii publicznej, miarą zaś ich zniewolenia jest poziom jawnej lub ukrytej perswazji, urabiającej postawy społeczne w interesie dominujących elit władzy.

K.T. Toeplitz

Przyszła wreszcie pora, aby sięgnąć na półkę mojej biblioteczki po książkę Krzysztofa Teodora Toeplitza Dokąd prowadzą nas media, którą swego czasu podarował mi osobiście jej wydawca, Wiesław Uchański. Widocznie wiedział wtedy lepiej ode mnie, że wcześniej czy później zrobię z niej użytek. Nawet nie przypuszczałam, że z Toeplizem w sumie łączy mnie wiele wspólnego, choćby fakt, że on i ja ukończyliśmy historię sztuki oraz to, że jego i moje artykuły ukazywały się w tych samych gazetach i tygodnikach. No i… Czterdziestolatek to dla mnie film kultowy…
Sparafrazowanie tytułu książki Toeplitza i odpowiedzenie na pytanie „Dokąd zaprowadziły nas media?” w stosunkowo krótkim eseju jest wyczynem karkołomnym – wymagałoby to wręcz książki. Tylko po co? Skoro nikt dziś już nie czyta… Dziesięć lat po wydaniu tamtej pozycji, tak niespodziewanie wiele zmieniło się w naszej medialnej rzeczywistości, że krótki szkic należy popełnić choćby tylko z szacunku dla autora, który zmarł w 2010 roku.
Też zacznę od anegdoty – jak wybitny dziennikarz i felietonista zrobił to w Dokąd prowadzą nas media.
Pewnego dnia przy okazji mojego pobytu w Polsce zaproszono mnie do łódzkiego gimnazjum, aby poprowadzić lekcję w klasie dziennikarskiej. Przygotowałam się do wykładu, wspierając go dość pokaźnym i ciekawym materiałem z archiwum Stowarzyszenia Dziennikarzy Zagranicznych w Rzymie (jego opracowanie zlecono mi na wystawę z okazji 100-lecia tej międzynarodowej organizacji). Jestem członkiem tego Stowarzyszenia, zwanego po włosku Stampa Estera (Prasa Zagraniczna) od 2000 roku. Zawiązano je w 1912 r., w pewnej rzymskiej kawiarni, z woli kilku ówczesnych korespondentów, a dziś zrzesza blisko 500 dziennikarzy i publicystów mediów z całego świata.
Pokazałam potencjalnym przyszłym dziennikarzom polskim zdjęcia z różnych konferencji prasowych, ze spotkań z najważniejszymi włoskimi i światowych politykami, z historycznych wizyt dziennikarzy zagranicznych u dwóch papieży, a także z wyjątkowej wizyty Jana Pawła II w starej siedzibie Stowarzyszenia w 1982 r., której niestety nie byłam świadkiem. Materiał zawierał fantastyczne fotografie moich kolegów fotoreporterów, publikowane w najważniejszych światowych gazetach, tygodnikach i miesięcznikach.
Łódzkiemu narybkowi medialnemu opowiedziałam także historię rewolucji technologicznej dziennikarskich narzędzi pracy na przestrzeni XX i XXI wieku – od telegrafu, poprzez telefon, teleks, fax, aż po Internet; od pióra, poprzez maszynę do pisania, komputer, laptop, telefon komórkowy, smartphon i tablet. W międzyczasie, w latach 50. ubiegłego wieku pojawiła się telewizja, a dziś mamy komórki zdolne zastępować profesjonalne aparaty fotograficzne i kamery oraz latające drony mogące filmować wszystko z góry.
Podczas całego mojego wykładu dziwiła mnie jedna rzecz: trzydziestka potencjalnych przyszłych polskich dziennikarzy siedziała cicho, jak na kazaniu. Nikt nie wyciągał ręki, aby zadać mi pytanie, nikt nie okazywał widocznych oznak zniecierpliwienia, że gadam i gadam, a tu pora przejść do dyskusji lub „pociągnięcia za język”. Nikt nie miał nawet żadnej ekspresji na twarzy…
„O rany!” – myślałam sobie – „Jak te dzieciaki będą w przyszłości zdolne wykonywać zawód dziennikarza? Kto ich nauczy, że dziennikarz przede wszystkim musi zadawać pytania, zwłaszcza trudne i niewygodne pytania? Skąd wezmą odwagę, aby zadawać takie pytania przedstawicielom władzy?”.
Na koniec rzuciłam: „Czy są jakieś pytania?”. Nadal panowała grobowa cisza. Kiedy wytłumaczyłam, że zawód dziennikarza przecież polega właśnie na zadawaniu pytań, zwłaszcza niewygodnych pytań, podniosła się wreszcie jedna ręka.
„My przygotowaliśmy się do lekcji z panią i sprawdziliśmy pani dorobek w Internecie. Jest pani bardzo kontrowersyjna. Dlaczego?” – padło wreszcie pytanie z sali.
„Być kontrowersyjnym to komplement dla dziennikarza. Oznacza, że ma się odwagę mieć własne opinie, odmienne od innych i nie bać się wyrażać je publicznie. Tego przynajmniej nauczyłam się pracując przez tyle lat w środowisku dziennikarzy zagranicznych. Płaci się za to zazwyczaj bardzo wysoką cenę…”. – odpowiedziałam.
Gimnazjaliści wyszli z lekcji w całkowitej ciszy, ale wyraźnie zszokowani.
Nie wiem ilu z nich wybierze trudny i niepewny zawód dziennikarza. Chyba życzę im z całego serca, aby poszli inną drogą…

Od człowieka galaktyki Gutenberga do mass-mana

Już dwadzieścia lat wyskrobuję chleb piórem. Nie jest to łatwe. Moje pierwsze artykuły pisałam odręcznie i dyktowałam przez telefon stacjonarny. W Stowarzyszeniu Dziennikarzy Zagranicznych w Rzymie mieliśmy w tym celu specjalne kabiny telefoniczne, w których dziennikarze zamykali się i dyktowali maszynistce w redakcji krótsze wiadomości. Dłuższe teksty wystukiwałam na maszynie Olivetti i wysyłałam pocztą.
Następnie przyszedł czas na pierwszy komputer – ale oczywiście bez polskich znaków. Po dwóch latach oszczędzania kupiłam używanego laptopa – to była lepsza maszyna do pisania, bo można było wprowadzać poprawki bez korektora (biała substancja, którą nanosiło się na maszynopis, a potem poprawiało literki odręcznie) i zapisywać tekst na dyskietce.
Pisanie w czasach przedkomputerowych i przedinternetowych nie było łatwym zajęciem. Nie można było robić „przeklejanek”, korzystać z Wikipedii i googlować. Pisownię i ortografię sprawdzało się w opasłych słownikach, których kilka tomów stało na półce. Gazety i książki czytało się od deski do deski, a przede wszystkim dziennikarz musiał sam zdobywać informacje i sprawdzać ich źródła. Jeszcze kilka lat temu praca dziennikarza była bardzo ciężka, gdyż każdy nosił cały sprzęt przy sobie. Laptopy ważyły niemało. A do tego korespondent zagraniczny musiał zwykle pełnić również rolę fotoreportera – a więc mieć aparat fotograficzny i obiektywy. Mój bagaż codzienny ważył ponad 15 kg. Ale byłam wtedy jeszcze młoda. Dziś mój kręgosłup to odczuwa.
W 1998 roku w moje życie zawodowe wkroczył Internet. Mieliśmy go najpierw tylko w biurze, a potem każdy z nas doczekał się domowego łącza. Pojawiły się też telefony komórkowe – „przedpotopowe”… I pomyśleć, że dziś ten tekst piszę na mini iPdzie, który noszę w torebce i przez który mogę prowadzić wideokonferencję.
Część osób, które go teraz czytają, zapewne pamięta tę rewolucję technologiczną i było jej uczestnikami. Dla tych urodzonych pod koniec ubiegłego wieku (jak gimnazjaliści, dla których przeprowadziłam moją lekcję dziennikarstwa), rzeczy, o których tutaj piszę są wręcz niewyobrażalne.
Jak to? Istniał kiedyś świat bez Internetu? Nie było Wikipedii i Googla? Do „focenia” nie służyła komórka? – ja też dziś czasem zadaję sobie te pytania.
No cóż, uświadomił mi to dopiero Toepliz – jestem żywym przykładem McLuhanowskiego potomka „człowieka galaktyki Gutenberga” będącego produktem cywilizacji elektronicznej, który wyewoluował w „mas mana”, określonego przez José Ortegę y Gasseta w „Buncie mas” jako bezmyślnego uczestnika tej cywilizacji, korzystającego z jej zdobyczy, ale nie zdającego sobie sprawy z tego czym jest cywilizacja.
„Globalna wioska” – określenie wprowadzone przez Marshalla McLuhana w jego kultowej pozycji „Galaktyka Gutenberga” wydanej w 1962 roku, jeszcze przez długi czas będzie stanowiło dla nas wszystkich punkt odniesienia. Idąc jednak śladem Toepliza w Dokąd prowadzą nas media, należy dziś stwierdzić, że kanadyjski teoretyk komunikacji mylił się uważając, że kultura elektroniczna i jej narzędzia (telegraf, radio, telewizja i przede wszystkim Internet), nie wywierają efektu ujednolicającego, lecz sprzyjają łatwiejszemu zrozumieniu kultur niezwiązanych z drukiem. Jak dowiódł McLuhan każda przemiana cywilizacyjna, którą wywołuje zmiana narzędzi komunikacji jest dramatyczna, choć jest to proces długofalowy i zauważalny dopiero z perspektywy wieków. Transformacja cywilizacji oralnej w pisemną przyniosła upadek modelu społecznego opartego na wiosce plemiennej, który był na pewno bardziej solidarny i demokratyczny niż system monarchiczno-feudalny, wspierany przez religię. Wynalazek pisma umożliwił zarządzanie państwami większymi terytorialnie. Wynalezienie druku przez Johannesa Gutenberga około 1448 roku doprowadziło najpierw do złamania monopolu kościelnego na dostęp i interpretację Słowa Bożego (podczas gdy przez stulecia mnisi benedyktyńscy przepisywali dwie Biblie na rok, Gutenberg wydrukował ich ponad 160 w ciągu jednego roku – czyli produkował jeden egzemplarz co dwa dni), a to następnie do schizmy Marcina Lutera, buntów chłopskich i w końcu do rewolucji francuskiej. Rewolucja październikowa miała miejsce już blisko sto lat po wynalezieniu telegrafu i upowszechnieniu go przez Samuela Morse’a, więc możemy uznać, że była efektem kultury elektronicznej, a raczej efektem zderzenia dwóch kultur (druku i elektronicznej). Narzędzia kultury elektronicznej umożliwiły nam komunikację globalną, a Internet pozwala na zarządzanie w skali planetarnej. Czy człowiek z globalnej wioski jest rzeczywiście lepszy i bardziej cywilizowany od człowieka z galaktyki Gutenberga? McLuhan zmarł w 1980 roku, pełen entuzjazmu i wiary w tę idee. Dziś najprawdopodobniej musiałby zweryfikować niektóre swoje opinie.

Wyzysk mass-medialny

Wynalazek Internetu i jego upowszechnienie doprowadziły do upadku kultury druku. W ubiegłym stuleciu gazety były miejscami pracy zatrudniającymi dziesiątki, setki a nawet tysiące ludzi – nie tylko dziennikarzy (w 1927 roku New York Times zatrudniał 3235 pracowników). Pomimo braku poczty internetowej, dzienniki wychodziły codziennie, każdy z nich podawał jak najświeższe wiadomości, a nawet te z ostatniej chwili w dodrukowywanych specjalnych wydaniach. Teksty były redagowane perfekcyjnie, nie było w nich żadnego błędu ortograficznego i prawie żadnej literówki, bo nic nie umykało oku profesjonalnego korektora. Wiadomości musiały być rzetelne i potwierdzone, a przede wszystkim z pierwszej ręki. Dziennikarz był zawsze na miejscu opisywanego wypadku i w centrum aktualnych wydarzeń. Każda szanująca się prasa miała swoich korespondentów lokalnych i zagranicznych, i pomimo kosztów byli oni pracownikami redakcji, którym płacono regularne pensje, składki, ubezpieczenie, więc mieli prawo również do chorobowego. Owszem, istnieli zawsze publicyści, których praca dziennikarska nie była jedynym zajęciem, ale jej charakter był raczej stały i określony.
Od dwudziestu lat status dziennikarza zaczął się zmieniać. Redakcje rozpoczęły zatrudnianie najpierw na umowę zlecenie, a potem na umowę o dzieło, przyszły cięcia na wydatki i wyjazdy służbowe, aż w końcu zaprzestano je pokrywać i zwykłym dziennikarzom zaczęto proponować tylko wierszówkę. W zawodzie pojawiła się nowa figura freelance – czyli dziennikarz próbujący pracować dla kilku redakcji. Nikt mu nie płacił za gotowość do pracy, ale praktycznie musiał być na każde zawołanie i zawsze pod telefonem. Korespondentów zagranicznych, którzy jeszcze pracowali na etacie zaczęto odwoływać, proponować im coraz gorsze warunki lub zwalniać. Upowszechnił się fenomen zalegania z płatnościami lub wręcz niepłacenia za publikowane teksty – fakt wykorzystywany przez innych wydawców do obniżania wierszówek.
Drugim fenomenem zaczęło być blogowanie. Powstały duże, dobrze promowane platformy blogerskie, gdzie zaszczytem było samo zaistnienie – a więc oczywiście publikowanie za darmo. Taki fakt zaistnienia rokował na przyszłość – bo mógł stać się trampoliną do wejścia do jakiejś redakcji.
Wykonywanie zawodu dziennikarza nie wymaga specjalizacji. Trzeba po prostu umieć pisać – a jest to dar wrodzony, jak zdolność do rysunku czy muzyki. Łatwo więc trafić tu z innymi kwalifikacjami zawodowymi – jest to nawet wręcz wskazane, bo poszerza horyzonty. W mediach są zawsze potrzebni tzw. eksperci – ich opinię zwykle uzyskuje się gratis w postaci wywiadu, ale za tekst analityczny należy zapłacić. W ten sposób często osoby posiadające już ciepłe posadki, jako publicyści dostają więcej niż zwykli dziennikarze – no bo przecież byłemu premierowi czy ministrowi, który wrócił do profesury, nie wypada nie dać honorarium, bo popsułby opinię gazecie.
Jeszcze kilkanaście lat temu „dziennikarz” to brzmiało dumnie. Był to zawód bardzo interesujący, dobrze płatny, uprzywilejowany, ale wymagający także bardzo wielu poświęceń, umiejętności, a przede wszystkim odpowiedzialności. Dziś „czwarta władza” (której nazwa – jak przypomina Toepliz wywodzi się ze stwierdzenia Lorda Macaulay’a z 1843 roku: „Galeria, na której siedzą reporterzy prasy, stała się czwartym stanem w królestwie.”), została sprowadzona do całkiem innej roli. Dziennikarze stanowią obecnie największą armię prekariuszy, którzy siedzą cicho aby nie utracić ostatnich, podstawowych przywilejów, a ich rola ogranicza się coraz częściej do „żywego przedłużenia klawiatury”. Najlepszym przykładem tego staje się praca wielu korespondentów zagranicznych agencji informacyjnych, którzy kiedyś osobiście jeździli w teren i zbierali informacje, a obecnie tylko tłumaczą i kompilują wiadomości agencyjne przekazywane przez media obcojęzyczne. To samo zresztą tyczy się korespondentów zagranicznych czy pracowników działów zagranicznych w redakcjach. Dziś informacji się już nie tworzy, ją się tylko powiela. Czy wynika to z lenistwa dziennikarzy? Absolutnie nie. Po prostu redakcje – nastawione na jak najwyższe zyski i oszczędności – nie zapewniają im odpowiednich środków do tego, aby mogli wykonywać dobrze swoją pracę. Znam korespondentów zagranicznych agencji informacyjnych, którzy praktycznie nie odrywają się od komputera i telefonu. Ich zadaniem jest twórcze powielanie jak największej ilości informacji dostarczanych do matczynej agencji, z których z kolei korzystają inni dziennikarze, kompilując od nowa informacje w formie newsów czy artykułów. Tylko największe i najbogatsze światowe networki medialne lub wielkie historyczne gazety mogą sobie jeszcze pozwolić na utrzymanie korespondentów zagranicznych oraz na posiadanie wysłanników specjalnych, którzy produkują oryginalne materiały. Po co opłacać ludzi za granicą lub w ogóle korzystać z ich pracy, skoro w dobie Internetu wystarczy mieć na miejscu redaktorów znających obce języki.
Mówiąc uczciwie – dziś produkcja wszystkich najważniejszych informacji pochodzących ze świata spoczywa na barkach stosunkowo wąskiej grupy dziennikarzy. Czy oni pracują dobrze? Tak. Starają się pracować jak najlepiej, ale czasami narzucony im przez wydawcę ogrom pracy przerasta ich zwykle, ludzkie możliwości.
Dziennikarze są niestety środowiskiem mało solidarnym zawodowo, w którym panuje bardzo duża indywidualna konkurencja. Mało o sprawach zawodowych rozmawiają między sobą i mało kto ma odwagę pisać o dziennikarskim prekariacie. Niestety taka jest prawda o tej kaście.
Dziennikarskie związki zawodowe? Owszem czasami dają znać, że w ogóle istnieją. Znam jednak osobiste historie sławnych dziennikarzy, pracujących kiedyś dla mediów powszechnie szanowanych i cenionych w Europie, którzy za syndykalizm zwyczajnie stracili pracę.
Fenomen, który opisałam powyżej nie jest polski, od kilku lat można go obserwować na całym świecie.
Oczywiście problem prekariatu dziennikarskiego nie dotyczy i nawet nie obchodzi redaktorów naczelnych, wydawców czy personelu administracyjnego. Jeśli można mieć tanią lub darmową siłę roboczą – dlaczego z niej nie korzystać. Gotowość do pracy o każdej porze dnia i nocy osoby, która nic za to nie otrzymuje, jest dziś czymś zupełnie naturalnym. Korzystanie z jak najszerszego wachlarza pracowników najemnych usprawiedliwia konieczność zapewnienia odbiorcom wyboru najlepszych autorów. Nieuwzględnianie kosztów produkcji materiałów stanowi normę, jakby dla dziennikarzy freelance wykonywany zawód to nie była praca, lecz hobby…
Wąska grupa osób, które osiągnęły status celebrytów medialnych, zatrudnianych na uprzywilejowanych pozycjach w mediach otrzymuje niewspółmiernie wysokie wynagrodzenie w stosunku do tych osób, które z nimi współpracują lub wręcz na nich pracują. Ale w końcu rola znanych nazwisk i twarzy nie ogranicza się do pracy dziennikarskiej, ich główne zadanie polega na podnoszeniu nakładu gazety, ilości słuchaczy lub widzów, na otrzymywaniu jak największej ilości „klików”. Nie jest to rola informacyjna, lecz biznesowa, a raczej czysto handlowa – ma jeden cel: zwiększenie wpływów z reklam, a więc zwiększenie zysków. Media już dawno utraciły swój status instytucji użytku publicznego i stały się zwykłym biznesem.

Biznes, polityka i celebryci

Czy dziś można jeszcze wierzyć w to, że media są obiektywne? Czy kiedykolwiek były obiektywne? Jak przypomina Toepliz w Dokąd prowadzą nas media – francuski autor Georges Weill uważa lata 1870-1914 za „złoty wiek prasy”. Od wybuchu pierwszej wojny światowej media drukowane zaczęły staczać się po równi pochyłej.
W okresie „złotego wieku prasy” narodziły się wielkie dzienniki jak The Times (data założenia 1785 – dziś wydawany przez Times Newspapers Limited i kontrolowany przez korporację News Corp, której właścicielem jest australijski magnat medialny Rupert Murdoch), Le Figaro (założony w 1826, publikował artykuły Emila Zoli w obronie Dreyfusa, dziś kontrolowany przez holding Groupe Industriel Marcel Dassault), New York Times (założony w 1851, dziś wydawany przez The New York Times Company, która posiada 18 tytułów prasowych i 50 portali internetowych), La Stampa (założona w 1895 r., obecnie kontrolowana przez Italiana Editrice S.p.A., w której aż 77% udziału ma Fiat Chrysler).
W połowie XIX gazetami, zakładanymi pierwotnie przez pisarzy, intelektualistów i działaczy społecznych (pełniących najczęściej jednocześnie rolę dziennikarza, redaktora naczelnego i wydawcy), zaczęły się interesować grupy kapitałowe oraz elity władzy. Dostrzeżono, że rynek wydawniczy to dobry biznes, a jednocześnie narzędzie wpływu na tzw. „opinię publiczną”. Najpierw pojedynczy wydawcy dążyli do osiągnięcia jak największego monopolu medialnego i poprzez to do próby kondycjonowania polityki. Później do udziału w tworzeniu i kształtowaniu rynku prasowego przyłączyły się grupy kapitałowe pochodzące z zupełnie innych branż (metalurgiczna, naftowa, bankowa, motoryzacyjna), ustanawiając wielkie koncerny. W odpowiedzi na zakusy kapitalizmu, władza państwowa powołała tzw. „media narodowe”, przekształcone dużo później w „media publiczne”.
To wszystko oczywiście zostało opowiedziane tu w dużym skrócie i uproszczeniu, aby pokazać, że zarówno kapitał prywatny, jak i polityka, manipulują od zawsze opinią publiczną poprzez „ukrytą perswazję”, pozostawiając mediom tyle swobody, ile jest konieczne aby społeczeństwo uwierzyło, że stoją one na straży „wolności słowa”.
Trudno nie przyznać Toeplizowi racji, że „Jest to rzeczywistość, którą środowiska medialne starają się przemilczeć, nadal pozując na niezależny i wolny głos opinii, jakim prasa zapewne była jeszcze w czasach afery Dreyfusa, co jednak ma coraz mniej wspólnego z dzisiejszym stanem rzeczy.” i że „następujące zrastanie się interesów kapitału medialnego z kapitałem w ogóle, stawia w nieco innej sytuacji ów „czwarty stan”.
W cywilizacji elektronicznej, która zastąpiła cywilizację druku – media przyjęły tzw. „charakter informacyjny”. Ich zdaniem jest upraszczać, streszczać, newsować – jest to więc działanie zupełnie odmienne od zadania książki, której celem było omawiać, tłumaczyć, pomagać zrozumieć. Od kiedy wydawanie prasy stało się domeną wielkiego kapitału zaczęła ona zmieniać swój pierwotny charakter. Przede wszystkim opinia publiczna została podzielona na strefy wpływu. Od momentu pojawienia się oświeceniowego liberalizmu, prasa stała się narzędziem promocji idei indywidualizmu, wolności osobistych, postępu w opozycji do konserwatywnego tradycjonalizmu, skierowanemu ku rodzinnej tradycji, wierności Bogu i posłuszeństwie panującej władzy. Choć w miarę rozwoju nowych nurtów filozoficznych i politycznych, wachlarz propozycji ideowych propagowanych przez media stał się szerszy – główna linia podziału oraz współzawodnictwa pomiędzy liberałami a konserwatystami jest widoczna do dziś. Media – choć z pozoru wolne, pluralistyczne i niezależne, w rzeczywistości są przekaźnikiem konkretnych idei oraz poglądów, więc ich celem jest skupienie wokół siebie rzeczników, i odbiorców tychże. Dziennikarz o poglądach lewicowych nie dostanie pracy w gazecie konserwatywnej lub się w niej długo nie utrzyma, dziennikarz wierzący znajdzie najszybciej swoje miejsce w mediach katolickich a nawet należących do Kościoła – ateista nie ma raczej w nich co szukać, dziennik prawicowo-konserwatywny skupi wokół siebie tradycjonalistów, w prasie o charakterze liberalnym z większą nieufnością będzie się podchodzić do lewicy radykalnej niż do narodowców. Wiadomo również, że czytelnik o poglądach prawicowych będzie czytał prasę reprezentującą i utrwalającą jego poglądy; katolik wybierze media katolickie, a pozostałe będzie uważał za antyklerykalne i wrogie Kościołowi; dla osoby o radykalno-prawicowych poglądach prasa liberalna czy lewicowa jest jednym i tym samym. W ten oto sposób każdy człowiek staje się niewolnikiem własnych mediów.
Ta, z pozoru oczywista, ale mało zauważalna zależność jest bardzo ważna, gdyż walka o odbiorcę to walka poprzez „ukrytą perswazję” o rząd dusz – czyli o utrwalenie jego poglądów, a przez to wyborów politycznych przy urnach, o konsumpcyjny styl życia – co zapewnia odpowiednich reklamodawców, a więc finansowe wpływy. Jeszcze w latach 80-tych i 90-tych ubiegłego wieku można było wydać gazetę startując praktycznie od zera. Dziś jest to już niemożliwe. Aby wejść na rynek medialny potrzebne są miliony – a te mogą zapewnić tylko grupy kapitałowe, które wiążą się z mediami. To tłumaczy na przykład dlaczego na rynku medialnym mogą łatwiej powstawać i przeżyć gazety liberalne, konserwatywne, a najczęściej upadają lub znajdują się w tarapatach finansowych te lewicowe. Po prostu pierwszym jest łatwiej przyciągnąć grupy kapitałowe. W procesie globalizacji media utraciły swój pierwotny, narodowy charakter. Dziś w wielu krajach są wydawane tytuły prasowe oraz istnieje TV należąca do wielkich międzynarodowych korporacji.
Jeżeli mamy być ze sobą do końca szczerzy – media nie są źródłem informacji, lecz tylko pojemnikiem reklamowym. Bardziej od działania w interesie opinii publicznej liczy się wpływ z reklam. Sposobem na jego uzyskanie nie jest wcale jakość artykułów i programów, czy ich rzetelność, lecz umiejętność trafienia w gust własnego odbiorcy, który widząc, że musi być coraz bardziej masowy, jest więc coraz bardziej prymitywny. Dziś pierwotnym zadaniem mediów nie jest informować lecz sprzedawać. Mylicie się jednak myśląc, że media sprzedają wam reklamę, a przez nią reklamowane w niej produkty. Naga prawda to fakt, że media sprzedają was – czyli swoich odbiorców! Sprzedają was biznesowi i polityce.
Pierwsze gazety służyły tylko do czytania. W XXI wieku każdy produkt drukowany musi przede wszystkim dać się oglądać. Odbiorca przegląda gazety i ogarnia ich treści jednym rzutem oka – stąd duże, kolorowe tytuły, liczne fotografie, kolorowe ilustracje i wykresy graficzne. Współczesna prasa nie jest już owocem kultury druku, z której się wywodzi, lecz efektem kultury obrazkowej. Na tę przemianę wpływ miało pojawienie się fotografii prasowej, wynalazek telewizji i tabloidyzacja życia publicznego.
Uczestnik kultury masowej to nie czytelnik, lecz oglądacz, a nawet podglądacz. Nie interesuje go poznanie świata, zgłębienie problemów i zrozumienie ich, lecz powierzchowny odbiór, który zadowala jego konsumpcyjne ego. Wbrew pozorom media nie mają na celu dawać spójnego obrazu rzeczywistości. Ich zadaniem jest prowadzić do fragmentaryzacji jej odbioru i dezorientacji poprzez wprowadzenie „szumu informacyjnego”. Toepliz tak napisał o tym: „W praktyce jednak większość informacji przynoszonych przez codzienną „prasę informacyjną”, a także przez media elektroniczne powoduje odruch nie tyle namysłu lub sprzeciwu, ile osobliwy stan bierności i obojętności, a również dezorientacji, określanej jako „szum informacyjny”.
Każdego dnia jesteśmy zalewani setkami „ważnych wiadomości”, które tak naprawdę mają tylko pozorny wpływ na nasze życie i pokazują nam świat w kawałkach: lokalna polityka, wypadki, katastrofy, strzelaniny, zabójstwa, napady, zamachy, informacje dotyczące życia celebrytów i koronowanych głów, skandale seksualne, a ostatnio gwałty imigrantów na kobietach i dzieciach. Ważny jest news, który czasami nie przynosi nawet żadnych informacji. Nikt artykułów już nie czyta do końca. Nie interesuje nikogo zrozumienie wiadomości, poznanie tła wydarzeń, pogłębiona analiza problemu. Ba! Nieważne jest już nawet czy sama informacja jest prawdziwa! W dobie Internetu za uznanie jej prawdziwości wystarcza powielenie informacji przez inne media! Jeżeli jakaś informacja pojawia się w dwóch, trzech portalach internetowych, choć może być wyssana z palca, dla współczesnego odbiorcy jest „najprawdziwszą prawdą”.
Z fenomenem postępującej wulgaryzacji języka medialnego mamy do czynienia od momentu powstania tabloidów. Daily Mail zaczął wychodzić w 1896 roku i przez długi czas wiódł prymat jako pierwszy dziennik w Wielkiej Brytanii, osiągając nakład 2 340 000 egzemplarzy dziennie w 2006 r.
Prasa brukowa trafia w prymitywny gust masowego odbiorcy, który jest konsumentem newsów i reklam w niej zamieszczanych. Choć nie jest ona uważana za prasę opiniotwórczą, ma największy wpływ, po telewizji, na kształtowanie opinii publicznej. Tabloid bierze swoją nazwę od tabletki – czyli to informacja w pigułce.
Dziennikarstwo plotkarskie, fotoreporterstwo paparazzich, krzykliwe tytuły, skandale, tania sensacja, celebrytyzm, kronika kryminalna, wiadomości sportowe, rozrywka – to interesuje masowego odbiorcę, którego nobilituje czytanie gazety. W dodatku może się z nią utożsamiać, gdyż znajduje tam zwykłe ludzkie historie oraz celebryckie wzory, z których czerpie. Jednocześnie poprzez „ukrytą perswazję”, gazeta ta kształtuje w nim współczesnego „mass mana” – jego populistyczne poglądy, sympatie polityczne i konsumpcyjny styl życia.
Jeszcze dwadzieścia lat temu język tabloidów i wulgaryzacja komunikacji medialnej budziła niesmak u niektórych. Aktualnie do tych metod posuwają się nawet najlepsze gazety walcząc o „czytelnika” – a wiec o nakład i reklamodawców. Czasami otwierając poranną prasę odnosi się wrażenie, że media drukowane stały się fabryką błota lub gówna. Prowokacyjne tytuły, tendencyjne artykuły, skandale skrojone na miarę, mnożenie oskarżeń, łamanie prywatności, wskazywanie przestępców, aferzystów, agentów i winnych bez przeprowadzenia przewodu sądowego i wydania ważnego wyroku, bicie bez pardonu w politycznego przeciwnika, wyszydzanie, łamanie kariery i życia innym, grzebanie w przeszłości rodziny oraz bliskich, przedstawianie faktów w innym świetle na korzyść subiektywnej prawdy – to sposoby manipulacji opinią publiczną, które dziś już prawie nikomu nie są obce. Łamanie standardów politycznej poprawności stało się sportem – bez tego, w natłoku wiadomości, które tworzą „szum informacyjny” nie można się przebić. Bycie kontrowersyjnym to dla dziennikarza nie tylko komplement, to wręcz obowiązek narzucany mu z góry – przez wydawcę i odbiorcę.
Oczywiście nic lepszego nie możemy powiedzieć o telewizji, gdzie przekrzykiwanie się i niedopuszczanie rozmówcy do głosu stało się klasyką gatunku. Im głośniej, bardziej kontrowersyjnie i hałaśliwie – tym lepiej, bo to przyciąga uwagę, i jak wiadomo z badań reklamowych, podnosi oglądalność, bo odbiorcy próbują zrozumieć o co w studio się tak kłócą. Najlepiej jeszcze jak ktoś kogoś wulgarnie obrazi, bo wtedy z braku prawdziwych informacji – to staje się newsem, scoopem, wiadomością dnia, którą można natychmiast rozpuścić po Internecie i wrzucić jeszcze dzień później na pierwsze strony gazet.
Ujadający, kąśliwy sposób bycia dziennikarzy i gości zapraszanych do studia stał się obowiązującym stylem marketingu polityki i reklamy sprzedawanej przez media. Żeby się w tym odnaleźć trzeba być „zwierzęciem medialnym”, a nie potomkiem „człowieka galaktyki Gutenberga”.
Dla usprawiedliwienia „czwartego stanu” trzeba powiedzieć, że media są tylko zwierciadłem społeczeństwa i polityki – choć w rzeczywistości to system naczyń połączonych. Im bardziej zdegenerowane społeczeństwo, tym bardziej rządne sensacyjnych, krwawych newsów, śmieciowych informacji i populizmu politycznego. Im bardziej wulgarny staje się język medialny, tym bardziej wulgarna robi się polityka i tym bardziej degeneruje się społeczeństwo. Dokąd to wszystko prowadzi? Łatwo zgadnąć – na dno…
Podsumowując zacytuję jeszcze celną uwagę z Dokąd prowadzą nas media Krzysztofa Teodora Toepliza: „Filozof Søren Kierkegaard pisał w swoim dzienniku już w 1848 roku: „Gdybym ja miał napisać prawo prasowe, wiedziałbym, co mam zrobić… obok redaktorów również czytelnicy powinni być okładali karami pieniężnymi”.
W tym całym cyrku medialnym, którego jesteśmy niewolnikami, nie ma niewinnych…

Agnieszka Zakrzewicz

09.02.2016

Fragment pochodzi ze szkicu do eseju: „Dokąd zaprowadziły nas media. Naga prawda”

FOTO: Izabela Maciejewska

—————————————————–

© AGNIESZKA ZAKRZEWICZ / Wszystkie teksty i zdjęcia w tym blogu są chronione prawem autorskim. Wszelki plagiat, przedruk lub wykorzystywanie bez zgody autora jest wykroczeniem i roszczenia z tego tytułu będą dochodzone na drodze sądowej.

Mona lisa świadkiem…

To zdjęcie zrobił Artur Cieślar w październiku 2016 roku, w moim rzymskim domu na Zatybrzu. Muszę przyznać, że udało mu się zawrzeć i streścić na nim kawałek mojego życia. To fotografia w fotografii, której motywem przewodnim jest fotografia…

Ponieważ jestem w trakcie remanentu w pracy twórczej, mając je pod ręką (Facebook mi o nim przypomniał), pokuszę się o jego skomentowanie… choć – jak wiadomo – oddzielam zawsze skrupulatnie moją prywatność, od tego co publiczne i niechętnie o niej piszę. Dlaczego? Bardzo lubię moje prywatne życie i wolę przeżywać je całą pełnią – póki jeszcze mogę – niż celebrować na papierze. Zatrzymać się, by zacząć spisywać wspomnienia to dla mnie bardzo trudne wyzwanie… ale w końcu muszę poświęcić się również temu.

Ten mężczyzna w okularach, pośrodku pokoju to nie jest mój mąż. Ten Pan tylko najczęściej występuje ze mną na zdjęciach. To Gerald Bruneau, mój przyjaciel fotoreporter i artysta. Osobiście uważam go za jednego z wybitniejszych współczesnych fotografów-portrecistów. Poświęciłam mu esej „Gerald Bruneau. Pył Andy’ego Warhola”, napisany przy okazji jego wystawy pod tym samym tytułem, która odbyła się w Rzymie w 2015 r., i której byłam kuratorem.

Na ścianie, za moimi plecami wisi obraz „Krawczykowa” czyli Mona lisa grupy Łódź Kaliska. Wszyscy znają go dobrze, bo pojawia się często na moich fotografiach, gdyż wpada zawsze w kadr. Dzieło dostałam od łódzkich artystów po ich wystawie, która odbyła się w Rzymie w 2006 r., w MLAC na Uniwersytecie La Sapienza i którą organizowałam jako kurator. Również im poświęciłam przy tej okazji esej „Łódź Kaliska. Lekcje sztuki”.
Mój mąż zabrał mi „Mona Lisę” i powiesił ją sobie w salonie. Zabrał mi też „Warhola”, którego dostałam od Geralda, ale powiesił go sobie w salonie telewizyjnym, gdzie zwykle się nie fotografuję.

Bruneau to barwna postać. Debiutował w filmie Georgesa Lautnera “Ne nous fachons pas”, a następnie był przez dwa lata „robotnikiem” Fabryki Andy’ego Warhola w Nowym Yorku. W tamtym okresie Gerald był mężem księżniczki Giovanny Pignatelli, uwiecznionej przez Warhola na obrazie obok innych sław Brigitte Bardot, Marilyn Monroe, Elvisa Presleya, Jacqueline Kennedy Onassis, Marlona Brando, Elizabeth Taylor. Później francuski fotograf związał się z Adrianą Farandą, jedną z terrorystek Czerwonych Brygad. Poznali się i pokochali w więzieniu. Połączyła ich fotografia.

Przy okazji prezentacji włoskiego wydania mojej książki „I labirinti oscuri del Vaticano”, na przyjęciu w moim domu, na które przybyło wielu moich znakomitych kolegów dziennikarzy włoskich oraz zagranicznych, spotkali się również sędzia Rosario Priore i Adriana Faranda. Priore to jeden z bohaterów mojej książki, gdyż w przeszłości prowadził dochodzenie w sprawie zamachu na papieża Jana Pawła II i zabójstwa Aldo Moro. Pamiętam, że sędzia i była skazana usiedli wtedy pod „Mona Lisą” Łodzi Kaliskiej i przez chwilę o czymś rozmawiali. Zabrakło tylko sędziego Ferdinando Imposimato, który też został zaproszony, bo wywiad z nim również znajduje się w „Watykańskich Labiryntach”.

Wróćmy jednak do zdjęcia Artura Cieślara… którego na fotografii pstrykniętej iPhonem nie ma, ale który bawił wtedy w moim zatybrzańskim domu przez tydzień. Pijaliśmy wino biologiczne Custoza i jeździliśmy na długie wycieczki rowerowe po Rzymie. Na zdjęciu widać za to postać kobiecą pod oknem – to Mia, nasza przyjaciółka fotografka z rzymskiej bohemy artystycznej.
Przy okazji swojego pobytu Artur Cieślar podarował mi małą grafikę „Marabuty. Imigranci”, którą mój mąż powiesił w salonie-jadalni.

Jak już tak wszystko opowiadam – to dodam jeszcze, że do „Mona Lisy” Łodzi Kaliskiej pozowała Anna Krawczyk (zrobiłyśmy sobie kiedyś selfie przed Atlasem Sztuki w Łodzi, chyba właśnie przy okazji wystawy Łodzi Kaliskiej – tak więc mam „Krawczykową” i na ścianie, i w telefonie). Na obrazie jest również Andrzej Świetlik, który też kiedyś u mnie gościł, wraz z innymi łódzkimi artystami.

Gerald Bruneau wykonał setki fantastycznych portretów fotograficznych wielu sławnych ludzi: polityków, artystów, intelektualistów, księżniczek… To niezwykła galeria postaci od Warhola po Pavarottiego, od Busha po Berlusconiego. Jego zdjęcia zostały opublikowane w najważniejszych światowych mediach. Poznałam jego archiwum, przeprowadzając selekcję fotografii przy okazji wystawy na stulecie Stowarzyszenia Dziennikarzy Zagranicznych we Włoszech, która odbyła się w 2012 r., w rzymskim Muzeum Ara Pacis.
Gerald również i mnie uwiecznił na kilku fotkach. Wśród nich najbardziej lubiana to tzw. „Dama z cykorią”.

Już dawno tyle o życiu prywatnym i o sztuce nie opowiadałam publicznie 🙂 Ostatni raz w wywiadzie udzielonym do książki Maartena Van Aalderena „Il Bello dell’Italia. : Il Belpaese visto dai corrispondenti della stampa estera.”. To był rzeczywiście piękny wywiad o moim życiu związanym zawsze ze sztuką i z artystami. Szkoda, że nie można go w całości przetłumaczyć na polski ze względu na copyright. No cóż, ciekawscy mogą przeczytać go sobie po włosku.

A kim jest mój mąż? To niezwykła postać. Kto zna moje życie prywatne, wie…
Sama mu się dziwię, że wytrzymał ze mną blisko ćwierć wieku i się ożenił. „Mona lisa” świadkiem… 🙂

Agnieszka Zakrzewicz

Październik 2017

 

Foto: Artur Cieślar. Rzym, październik 2016 r.

 

 

A jednak BEZ GRANIC…

IMG_6828
Agnieszka Zakrzewicz. Foto: Eliza Ferantelli

Czasami trzeba zrobić remanent… Dla mnie, przyzwyczajonej do twórczego życia, to bardzo trudne zadanie. Setki opublikowanych artykułów, tysiące zapisanych stron, pięć wydanych książek, katalogi, kilka blogów tematycznych, opowiadania, eseje, teksty o sztuce, materiał na kilka nowych książek w dwóch językach, tysiące zdjęć z różnych stron świata, materiały filmowe… W międzyczasie zmieniłam już kilka komputerów, dwa iPady, trzy smartphony, dwa aparaty, nie mówiąc o dyktafonach, kamerach, dyskach zewnętrznych i CD, które zalegają półki oraz szuflady.

Remanent twórczy to gorsze niż przeprowadzka i rozwód razem… Trzeba temu poświęcić bardzo dużo cennego czasu, który można by przeznaczyć na tworzenie i życie twórcze. Jeśli jednak nie ma archiwum twórczości, nie pozostaje po niej żaden ślad… Trzeba w końcu w tym wszystkim posprzątać.
Jestem dość systematyczna w mojej pracy, ale przy takiej ilości różnorodnej produkcji przez 20 lat, wszystko się rozprasza. Nie wszystko też, zwłaszcza w pracy dziennikarza ma charakter ponadczasowy.

Sprawy miały się dobrze, do kiedy działała moja witryna internetowa http://www.bezgranic.net.pl. Przez kilka lat odwiedziło ją ponad milion osób. Zawierała wszystkie moje najciekawsze artykuły, reportaże, wywiady, zdjęcia. Posiadała niezwykle cenny dział poświęcony emigracji polskiej we Włoszech. Były tam wszystkie moje publikacje o mafii i przestępczości zorganizowanej, wojnach, rewolucjach, terroryzmie, polityce zagranicznej, islamie; korespondencje z Włoch, które ukazały się w polskich mediach w ciągu 20 lat, a także kronika kryminalna i „watykanistyka”. Wiele materiałów z tamtej strony było cytowanych w pracach dyplomowych i magisterskich, w artykułach innych dziennikarzy, w książkach i podobno nawet w wyrokach sądowych… Wiele zostało skradzionych…

Stare BEZ GRANIC cieszyło się dużym powodzeniem, tak dużym, że gdy tylko spóźniłam się dwa dni z opłatą domeny, została ona zaanektowana przez ruch związany z Frontem Wyzwolenia Palestyny. Skończyło się to oficjalnym doniesieniem złożonym w biurze Włoskiej Policji Pocztowej. Domenę po jakimś czasie uwolniono, ale nie odzyskałam mojego portalu, gdyż webmaster nie pofatygował się nigdy, aby oddać mi CD z kopią całej strony… Zostały utracone materiały dotyczące imigracji – wielka szkoda, bo byłaby to teraz skarbnica wiedzy.

Próbowałam odbudować moje archiwum w postaci różnych blogów tematycznych w dwóch językach. Najbardziej znany to „W cieniu San Pietro”, który odwiedziło ponad 250 tys. czytelników. „Moje blogowisko” – czyli duża platforma blogerska pokazująca moją twórczość – nigdy nie wypaliło, tak jak blog o kuchni „Cucina bezGranic”. Jakie były tego przyczyny – dziś już wiem, gdyż w międzyczasie zrobiłam Master z Mediów Społecznościowych.

Jedną z najbardziej niesamowitych historii mojego życia, jest ta, że żyłam i pracowałam w epoce największej rewolucji medialnej, porównywalnej jedynie z epoką Gutenberga. Mówiłam o tym na lekcji o mojej pracy w pewnym łódzkim liceum, pisałam w tekście towarzyszącym wystawie Dziennikarzy Zagranicznych w Rzymie, a także już w kilku artykułach. Wspomnę tu tylko, że praktycznie pierwsze moje korespondencje dla polskich gazet na początku lat 90-tych ubiegłego wieku pisałam na maszynie do pisania bez polskich znaków i wysyłałam w kopercie pocztą lub dyktowałam przez telefon. Później był komputer, laptop, internet, iPad i smatphon… Pierwsze zdjęcia też robiłam aparatem analogicznym i wywoływałem w ciemni… Teraz „moje biuro” noszę w małej damskiej torebce.

Idea nowej platformy komunikacyjnej wykluwała się, z wielu przyczyn, dość długo – ale nie będę zanudzać tym czytelnika. Miałam wiele wątpliwości co do nazwy bloga, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, ale „życie bez granic” to był i pozostanie zawsze mój personalny brand.
W każdym razie, wraz z tym właśnie tekstem trafia do Was mój nowy blog „BEZ GRANIC”, który będzie prawdziwą hybrydą stylistyczną, otwartą i otwierającą się w wielu kierunkach, i na wiele tematów… tak jak zresztą całe moje twórcze życie 🙂 Będzie to też WORK IN PROGRESS, gdzie zadebiutuje stare i nowe. Bez granic…

Miłej lektury!

Agnieszka Zakrzewicz