OKRUCHY MURU

Berlin 2003. Nie ma lepszej pamiątki z Berlina, jak okruch Muru. Czasami patrzę na ten mały kawałek betonu, który leży u mnie na półce – przypomina raczej fragment zwykłej płyty chodnikowej, a nie relikt ideologii i historii.

Kupiłam go przed berlińskim uniwersytetem. Na stolikach księgarzy-antykwariuszy, którzy rozkładają się tutaj w pogodne dni wolne od pracy, wśród starych książek leżały zdjęcia z 1961 i 1989 roku, i okruchy muru. Sprzedawca zapewniał mnie, że są autentyczne. Uwierzyłam i kupiłam jeden.

Mur Berliński to system umocnień i zapór o długości 156 km, w którego skład wchodziły: mur betonowy, okopy, druty kolczaste, pole minowe i wieże strażnicze, oddzielający stolicę NRD – Berlin Wschodni – od Berlina Zachodniego, przynależącego do RFN. Został wybudowany w 1961 roku, przez komunistyczne władze NRD, w celu zahamowania fali uciekinierów z kraju.

Liczne próby przekraczania muru kończyły się śmiercią. Ilość ofiar do dziś jest sporna – szacuje się, że było ich co najmniej 136. Pomysłowość i determinacja uciekinierów, którym się powiodło, tworzyła legendę.

Mur Berliński był jednym z symboli zimnej wojny i podziału Niemiec. Jego burzenie, które trwało od 9 listopada 1989 roku, a zakończyło się oficjalnie 3 października 1990 roku, stało się symbolicznym aktem końca podziałów w Europie i jej zjednoczenia. Symbolem wolności bez granic…

 

Odwiedziłam również muzeum Haus am Checkpoint Charlie. „Od Gandhiego do Wałęsy” – głosił napis przy wejściu. Dwa piętra w kamienicy przy Friedrichstrase 43/44, zaraz obok słynnego przejścia do strefy amerykańskiej zwanego Checkpoint Charlie, na którym doszło do konfrontacji pomiędzy siłami bloków komunistycznego i kapitalistycznego. Rankiem, 13 sierpnia 1961 roku, mieszkańcy Berlina zobaczyli jak wyrósł mur „pierwszej generacji”, zrobiony w ciągu jednej nocy z zasieków i drutu kolczastego. Z czasem stał się blisko 50-kilometrowym murem z betonu, mierzącym 4 metry wysokości. Żelazna kurtyna oddzielającą Wschód od Zachodu z powodu zimnej wojny.

SHOP HISTORII. Wejście do Haus am Checkpoint Charlie wzbudziło we mnie mieszane uczucia. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że to nie muzeum, lecz sklep z historią na sprzedaż. Do fasady, w celach reklamowych, przyklejono czerwoną, pięcioramienną gwiazdę, kawałki muru oraz szyldy pokazujące wielofunkcyjność przybytku: studio filmowe, wystawa, kawiarnia, sklep z pamiątkami. W środku, na ścianach – czarno-białe panele fotograficzne z krótkimi opisami w czterech językach oraz zaimprowizowane gabloty, a w nich przedmioty związane z Murem Berlińskim, i z rewolucją antykomunistyczną. Telewizory wyświetlały filmy dokumentalne. Można było obejrzeć, zjeść, wypić, kupić pamiątki: pocztówki, albumy, t-shirty (np.: pocałunek Breżniewa z Honeckerem), wideokasety, różne gadżety i oczywiście – oryginalne okruchy berlińskiego muru… Kręciło się dużo ludzi. Głównie młodzież, mówiąca w różnych językach – to pokolenie, dla którego 1989 był tak samo ważny, jak 1968 dla ich rodziców.

Kierunek dla zwiedzających wyznaczało olbrzymie zdjęcie Conrada Schumanna – żołnierza z NRD, który 15 sierpnia 1961 roku, przeskoczył zasieki dzielące Berlin na dwie części, stając się pierwszym, symbolicznym uciekinierem. Później, przed oczami zwiedzających przesuwały się na fotografiach twarze kolejnych zbiegów, którzy w latach 1961-89 próbowali pokonać mur oraz linię enerdowskich wartowników robiąc podkopy, konstruując urządzenia latające i pływające, przemycając się w specjalnie przerobionych samochodach, kufrach walizkach, głośnikach. Ucieczka „na drugą stronę” pochłonęła ponad setkę ofiar. Potrzebna była odwaga i dużo szczęścia, by pokonać żelazną kurtynę.

 

RELIKWIE WOLNOŚCI. Przedmioty uciekinierów spoczywają teraz w gablotach niczym relikwie. W jednej z sal zaparkowano stary samochód, który został wyposażony w blachy pancerne, by przejechać pod obstrzałem przez przejście graniczne. Ucieczka udana. Właściciele odsprzedali później starego grata do muzeum, uprzednio rozszerzając gwoździem otwory po pociskach, aby zyskał na wartości.

Na zdjęciach w Haus am Checkpoint Charlie zostali upamiętnieni również inni bohaterowie: John Runnings, Amerykanin, który w latach 70-tych wdrapał się na mur od strony zachodniej i spacerował po nim przez kilka godzin; Hans Horst – 26-letni robotnik z NRD, który w nocy z 9 na 10 listopada 1989 roku, jako pierwszy złapał za młot i zaczął rozbijać betonową ścianę; Mścisław Rostropowicz, genialny wiolonczelista rosyjski, grający w filharmonii waszyngtońskiej, który w dwadzieścia cztery godziny po symbolicznym upadku muru, przybył do Berlina i zagrał na wiolonczeli. Był też młody Lech Wałęsa na czele „Solidarności”; ksiądz Jerzy Popiełuszko odprawiający mszę; przemawiający Gorbaczow; Gandhi leżący na torach i rześki Jelcyn na czołgu, wymachujący rosyjską flagą…

Po 10 listopada 1989 roku rozpoczęło się rozbieranie znienawidzonego muru. Ludzie zabierali to, co się dało – kawałki cementu, zasieki, szlabany… Potem, bardziej przedsiębiorczy, odsprzedawali rzeczy do muzeum. Ktoś zaproponował lornetkę enerdowskiego wopisty, ktoś krzesło z wieży wartowniczej za 1200 marek zachodnich, jeszcze ktoś inny – całą, kilkunastometrową, betonową wartownię. Wartowni nie było jak wstawić do muzeum… Za to, znalazła w nim miejsce trzydziestometrowa flaga rosyjska, pod którą w czasie puczu w 1991 roku, Rosjanie pod przewodnictwem demokraty Jelcyna maszerowali na Kreml. Dziś, aż trudno w to wszystko uwierzyć…

Przy wyjściu z Haus am Checkpoint Charlie czekał na mnie krótki quiz. Odpowiedź na kilka zbyt prostych pytań: Skąd jesteś? / Jak się dowiedziałeś o istnieniu naszego muzeum? / Czym przyjechałeś do nas? / Kiedy wzniesiono mur? / Jakie państwa należały do bloku komunistycznego? / Co zrobił Gandhi? / Czym była „Solidarność” i w jakim kraju? / Kiedy upadł mur?… W nagrodę można było wygrać oryginalny okruch muru…

 

TRZYDZIEŚCI METRÓW PAMIĘCI. Od kapitalistycznej komercjalizacji, która zwyciężyła wszystkie utopie komunizmu, uchroniło się niewiele. Z kilometrów muru, który okalał szczelnym pierścieniem Berlin Zachodni i z 260 wież wartowniczych, wyposażonych w reflektory i karabiny maszynowe, pozostało już tylko jakieś 30 metrów, na Mauerstrasse, kilka kroków od Checkpoint Charlie. Betonową ścianę pokrywają napisy i ślady młotów, które próbowały ją rozbić. Czerwona linia namalowana na asfalcie pokazuje miejsce, w którym jeszcze 14 lat temu żelazna kurtyna dzieliła świat. Czy oglądając ją, przyszłe pokolenia będą mogły sobie wyobrazić czym naprawdę był Mur Berliński?

Po drugiej stronie tych trzydziestu metrów pamięci jest plac ogrodzony siatką. Budynki, które stały kiedyś w tym miejscu zostały rozebrane, a teren zaorany. Mieściła się w nich siedziba gestapo. Małe tabliczki pokazują jak wyglądały fasady stojących tu niegdyś kamienic. To, co pozostało z fundamentów piwnic, gdzie znajdowały się więzienie oraz cela śmierci, porasta trawa i krzaki, w których buszują dzikie króliki. Miejsce to przypomina, że rocznica upadku Muru Berlińskiego zbiega się z inną rocznicą – Kristallnacht. W nocy z 9 na 10 listopada 1938 roku, bojówki NSDAP, SA i SS zaatakowały domy i sklepy Żydów w wielu miastach Niemiec, spalono synagogi, zniszczono cmentarze. Tylko tej jednej, „kryształowej nocy”, zginęło 90 osób. Zapoczątkowała ona okres wzmożonych prześladowań Żydów i deportacji do obozów koncentracyjnych. Tamtej nocy, 51 lat przed symbolicznym upadkiem Muru Berlińskiego wykrystalizowało się Zło, które ogarnęło najpierw Europę, a później cały świat.

Na drugą stronę muru zapuszcza się mniej osób, głównie ludzie w średnim wieku i starsi – jakiś ortodoksyjny Żyd z pejsami, para Belgów, Amerykanin z synem i wnukami. Oglądają w skupieniu, niektórzy modlą się cicho.

AGNIESZKA ZAKRZEWICZ

z cyklu REPORTAŻE BEZ GRANIC

Międzynarodowy dzień przemocy wobec kobiet obchodzony we włoskim Parlamencie

Jestem zaszczycona, że mogłam uczestniczyć dziś, 25 listopada 2017 r., z okazji Międzynarodowego dnia przeciwko przemocy wobec kobiet, w tym niezwykłym wydarzeniu, które powinno być przykładem dla całego świata.

We włoskim Parlamencie, w Izbie Deputowanych na Montecitorio, z woli jej Przewodniczącej Laury Boldrini, zgromadziło się blisko tysiąc kobiet reprezentujących wszystkie stowarzyszenia działające przeciwko przemocy wobec nich.

Jak wynika ze statystyk, 80% aktów przemocy dokonywanych na kobietach to przemoc domowa. We Włoszech tragicznym fenomenem jest „femminicidio” (morderstwo kobiet), które dopiero od niedawna stało się przestępstwem karalnym. Praktycznie co dwa dni ginie kobieta zabita ręką mężczyzny. Rozważa się również konieczność wprowadzenia do kodeksu karnego innego, osobnego przestępstwa jakim jest „figliocidio”- zabicie dziecka z zemsty na matce. W latach 2000-2016 było aż 400 przypadków tej odrażającej i niepojętej zbrodni. 10% wszystkich nastolatek jest regularnie molestowana seksualnie.
Pomimo, że żyjemy w XXI w., nadal istnieje niewolnictwo – zwłaszcza w stosunku do kobiet, które zostają zniewolone dla celów prostytucji. Prawie 80% imigrantek przybywających do Włoch, podczas nieludzkiej przeprawy przez pustynię oraz morze było torturowanych i gwałconych.
Oprócz gwałtu i przemocy fizycznej, występuje coraz częściej fenomen stalkingu, a także cyberbprzemocy, której narzędziem stają się media społecznościowe. Również prasa i telewizja w poszukiwaniu taniej sensacji, którą łatwo się sprzedaje, dopuszcza się przemocy wobec kobiet i naruszenia ich sfery intymnej, a także podżega do zachowań seksistowskich oraz przemocy werbalnej.
Pocieszający jest fakt, że na przestrzeni ostatnich lat rośnie wśród kobiet świadomość zagrożenia przemocą, a także umiejętność obrony przed nią. Coraz więcej ofiar w momencie pierwszych oznak agresji potrafi przerwać relację z gwałtownym mężczyzną, wiedząc, że może ona doprowadzić do tragedii. Coraz więcej ofiar zgłasza gwałty, molestowanie i przemoc (także domową) na policję. We Włoszech otwierane są również ośrodki dla mężczyzn dopuszczających się przemocy wobec kobiet, w których mogą oni otrzymać profesjonalną pomoc.
Przerażający jest natomiast fakt, że większość oprawców kobiet wie, iż jest bezkarna i że pomimo wyroku opuści szybko więzienie za dobre sprawowanie, i będzie mogła prześladować nadal swoją ofiarę. Przemoc wobec kobiet, tak jak pedofilia, to przestępstwo zazwyczaj seryjne – często ofiarami jednego mężczyzny pada kilka kobiet.

We Włoszech z przemocą wobec kobiet jest jak z mafią. Istnieje nadal społeczna zmowa milczenia, ale również budzi się społeczna świadomość, a państwo buduje profesjonalne struktury do walki z nią. W przebudzeniu tej świadomości i odpowiedzialności społecznej najważniejszą rolę odegrał włoski feminizm – podkreśliła w swojej mowie Prezydent Izby Deputowanych Laura Boldrini.

To był wzruszający, ale i bardzo ciężki dzień dla mnie, choć przemocą wobec kobiet i pedofilią zajmuję się od lat jako dziennikarz. Co innego jest jednak czytać i analizować statystyki lub rozmawiać indywidualnie z ofiarami lub ich adwokatami. Co innego natomiast w sali Parlamentu, w obecności blisko tysiąca kobiet, słuchać historii z ust ofiar lub ich bliskich.

Wśród kobiet, które zabrały dziś głos były min: Serafina Strano – lekarka sycylijska, która podczas dyżuru została wielokrotnie zgwałcona i skatowana przez pacjenta, cudem uchodząc z życiem; Touria Tchiche – kobieta pochodzenia marokańskiego, która przez dwadzieścia lat była ofiarą przemocy domowej, matka pięciorga dzieci (ośmiokrotnie zaszła w ciążę), której mąż pomimo, iż został skazany za gwałty i przemoc na wiele lat więzienia, jest już na wolności; Concetta Raccuia, mama Sary Di Pietrantonio, która po oskarżeniu swojego byłego chłopaka za długotrwały stalking została przez niego bestialsko zamordowana i spalona 29 maja 2016 r., na peryferiach Rzymu; Emanuela De Vito – kobieta, która cudem przeżyła próbę zabójstwa dokonanego przez narzeczonego w 2005 r., który już jest na wolności; Antonella Penati – ofiara dzieciobójstwa dokonanego przez męża, który chcąc ukarać żonę za separację zabił ich ośmioletniego synka zadając mu 34 rany nożem; Blessing Okoedion – ofiarę współczesnego handlu ludźmi i niewolnictwa dla prostytucji; Alice Masala – licealistki, która przez miesiące była ofiarą molestowania werbalnego przy pomocy mediów społecznościowych ze strony swoich kolegów szkolnych; Maria Teresa Giglio, matka Tiziany Cantone, która odebrała sobie życie po kilku miesiącach hejtu medialnego, po tym gdy jej narzeczony w odwecie zamieścił w mediach społecznościowych wideo porno, jakie jej nakręcił.

Oprócz ofiar, które opowiadały o swoim doświadczeniu dziś w auli włoskiego Parlamentu (wydarzeniu transmitowanym na żywo przez włoską telewizję publiczną RAI2), głos zabrały też kobiety biorące udział w walce z przemocą; Antonella Veltri – wiceprezes Stowarzyszenia Di.Re – sieci kobiecej zrzeszającej ośrodki antyprzemocowe i schroniska dla kobiet na całym terytorium Włoch; Grazia Biondi – Prezeska Stowarzyszenia Manden, które skupia 600 kobiet niosących sobie wzajemnie pomoc psychologiczną i prawną oraz zajmujących się prewencją w szkołach; Maria Monteleone – rzymska prokurator stojąca na czele specjalnej grupy prokuratorskiej zajmującej się przestępstwami gwałtu, stalkingu, przemocy domowej i zabójstw kobiet; Maria José Falcicchia – z Biura prewencji i pomocy publicznej z Kwestury w Mediolanie, zajmującego się interwencjami w sytuacjach kryzysowych przemocy wobec kobiet i oddalaniu mężczyzn gwałtownych; Linda Laura Sabbadini – odpowiedzialna przez lata w biurze ISTAT za statystyki dotyczące przemocy wobec kobiet; Maria Gabriella Carnieri Moscatelli – Prezeska Telefono Rosa (Różowy Telefon); Luisa Betti – dziennikarka studiująca od lat język mediów w stosunku do gwałtów i zabójstw kobiet; Nicoletta Malesa – koordynatorka CAM (Centrum dla mężczyzn stosujących przemoc wobec kobiet).
List w imieniu mężczyzn sprzeciwiających się przemocy wobec kobiet, napisany przez znanego pisarza Paolo di Paolo, przeczytała aktorka i autorka programów telewizyjnych Serena Dandini.

Międzynarodowy dzień przeciwko przemocy wobec kobiet obchodzony 25 listopada 2017 r., we włoskim Parlamencie był przykładem tego co kobiety mogą i powinny robić wspólnie, by uświadamiać się i chronić przed tym, co może spotkać je ze strony mężczyzn mających skłonność do przemocy, niestety każdego dnia…

Agnieszka Zakrzewicz

Obrzyn i szpilki. Historia kobiet włoskiej mafii

„W tradycji mafijnej małżeństwo jest nierozwiązywalne, rozwodu nie praktykuje się, separacja jest nie do pomyślenia. Jedyna kobieta ważna dla mafiosa to matka jego dzieci – inne to kurwy. Jeżeli przez przypadek mąż honoru ożeni się źle – niech hoduje złą żonę i przestrzega wartości rodzinnych – dba o dzieci i ich matkę tak, aby niczego im nie brakowało. Reszta to jego sprawa – niech jednak robi to z największą dyskrecją”. (Giovanni Falcone, „Cose di Cosa Nostra”)

Sycylia. Corleone. Plac Sędziów Falcone i Borsellino stanowi klin u zbiegu dwóch jednokierunkowych ulic. Stoi tu posąg św. Franciszka, rozkładającego ręce w geście pokoju. Część placu zajmuje park komunalny. Drugą część stanowi trójkątny skwer wyłożony kostką brukową. Roi się na nim od mężczyzn stojących w grupkach, dyskutujących i gestykulujących zawzięcie. Pod pomnikiem Nimfy, na wprost bramy parkowej siedzą w rzędzie staruszkowie. Każdy ma czapkę z daszkiem i opiera się na lasce. Obserwują i milczą. Przed barem kilku wyrostków podpiera ściany. Milczą i obserwują czujni jak psy.
– Gdzie mieszka Ninetta Bagarella? – pytam barmana. Corleone to w końcu małe miasteczko.
– Kto? – odpowiada, jakby nie dosłyszał.
– Ninetta Bagarella, żona Tota Riiny (przywódcy cosa nostry, aresztowanego w 1993 r. i odsiadującego obecnie wielokrotne dożywocie w reżimie 41bis – całkowita izolacja – przyp. red.). Ich córka wyszła za mąż we wrześniu. Podobno otworzyli sklep ze sprzętem rolniczym?
– A… Nie, nie znam ich osobiście. Niech pani idzie do góry i tam się dowiaduje. Ulica Rzym wspina się stromo – odchodzą od niej wąskie uliczki, gęsto zabudowane. Snują się po nich kobiety, które wyszły na zakupy i wracają z pełnymi siatkami. Są ubrane na czarno, niektóre w czarnych chustach na głowie. Mają czerstwe twarze i patrzą, jakby nic nie widziały.
W sklepie z sukniami ślubnymi sprzedawczyni – pytana o rodzinę Riina – blednie i wzrusza ramionami. Wykręca się też spotkany po drodze policjant: – Ja nic nie wiem, nie jestem stąd. Zastępuję tylko kolegę. Młodziutki sierżant w komisariacie wskazuje wreszcie drogę, ale z poważną miną odradza wizytę.
– Wie pani, co to jest lupara bianca?
Wiem: strzelba z oberżniętą lufą. Po polsku – obrzyn. W przenośni również zabójstwo bezdowodowe, które bardzo często zdarza się na Sycylii. Ciało ofiary zostaje zatopione w cemencie, zasypane wapnem lub rozpuszczone w kwasie. Nie ma ciała – nie ma zbrodni.

BONNIE I CLYDE Z COSA NOSTRA

Ninetta Bagarella wróciła do Corleone po aresztowaniu Riiny. Nie było jej 18 lat, od kiedy pewnej nocy ulotniła się bez śladu, by uniknąć więzienia. Pochodzi z rodziny mafijnej z długimi tradycjami: dziadek i ojciec byli bossami regionalnymi, brat Leoluca to najokrutniejszy killer cosa nostry. Również ona poślubiła mafiosa i to największego. Don Salvatore Riina to krwawy ojciec chrzestny sycylijskiej Kopuły z klanu Corleończyków, zwany Krótkim. Policja włoska oskarża go o 1000 zabójstw. Między innymi wydał wyroki na sędziów Falcone i Borsellino. Po 24 latach Riinę zdradził jego szofer – Balduccio di Maggio. Podobno dlatego, że boss nie pozwolił mu rozwieść się z żoną i żyć z młodą kochanką.
Ninetta zakochała się w bossie starszym o 14 lat będąc jeszcze dziewczynką. Skończyła literaturę na Uniwersytecie w Palermo i uczyła gimnastyki w szkole. Był to ewenement w tamtych czasach, gdyż kobiety w małych miasteczkach nie były wyemancypowane. Kiedy Riina zszedł do podziemia, Bagarella broniła swojego chłopa jak lwica. Udzielała wywiadów prasie, a na rozprawach sądowych twierdziła, że mafia to wymysł dziennikarzy. Nosiła warkocze i kolorowe sukienki, zupełnie nie przypominając tradycyjnej żony bossa: grubej matrony ubranej na czarno. Chciano ją skazać na przymusowe przesiedlenie pod nadzorem policyjnym, ale sędzia został zamordowany, a ona uciekła.
Wyszła za Riinę potajemnie w 1974 r. Sakramentu udzielił ksiądz, lecz ślubu nie zarejestrowano. Prawny ślub wzięli dopiero w 1995 r. w palermitańskim więzieniu Ucciardone. Jak się później okazało, Ninetta wynosiła szyfrowane rozkazy dla klanu. W wielkim procesie przeciwko mafii w 1986 r. (zwanym maksiprocesem, gdyż skazano 475 mężów honoru, wymierzając im łącznie 2665 lat więzienia – przyp. red.), nauczycielka z Corleone była jedną z czterech oskarżonych kobiet. Nie skazano jej, gdyż wtedy wciąż panowało przekonanie, że żony i konkubiny bossów są ofiarami kultury mafijnej. Bonnie i Clyde z cosa nostry przez wszystkie te lata – ścigani przez policję i Interpol – ukrywali się w willi z basenem na przedmieściach Palermo. Bagarella urodziła Riinie czwórkę dzieci: Marię Concettę, Giovanniego, Giuseppe i Lucię. Wszystkie przyszły na świat w najlepszych klinikach sycylijskiej stolicy i wszystkie zostały zarejestrowane w urzędzie miasta. Giovanni poszedł w ślady ojca – trafił za kratki jako niepełnoletni w 1996 r. i otrzymał wyrok 4 lata i 8 miesięcy za „stowarzyszenie mafijne”. Ninetta znów zaczęła rozmawiać z dziennikarzami. Miała tym razem czarną chustkę na głowie i mówiła, że policja prześladuje całą rodzinę za nazwisko. 23 listopada 2001 r. sąd skazał syna powtórnie – tym razem na dożywocie i to w wieku 25 lat – za cztery zabójstwa. Matka podobno po raz pierwszy uroniła dwie łzy.

W RĘKAWICZKACH

Agri-Mar – luksusowy sklep z maszynami i nowoczesnym sprzętem znajduje się zaraz przy wjeździe do Corleone, obok stacji benzynowej. Zainwestowali w niego 24-letni Giuseppe, 27-letnia Maria Concetta (rodzeństwo Riina) i 26-letni Tony Ciaravello, świeży zięć Krótkiego. Ślub odbył się 6 września 2001 r. w kościele św. Matki Corleone. Było ponad stu gości i panna młoda niosła wiązankę z kwiatów pomarańczy.
Tony Ciaravello – nieduży grubasek z cwanymi oczkami i lekko zabazgraną kartoteką – miota się po sklepie pełnym mężczyzn podobnych do tych, którzy stali wcześniej na placu. Teść i szwagier są za kratkami – więc on musi rządzić, co wyraźnie sprawia mu przyjemność. Nie chce rozmawiać i nie pozwala fotografować. – Dziennikarze i sędziowie prześladują nas – krzyczy. – Kiedyś się z wami wszystkimi policzymy!!! Wściekłość zrozumiała – w minionym tygodniu państwo zarekwirowało majątek biznesmena, w którego willi ukrywała się rodzina Riina, 140 milionów dolarów.
Agri-Mar nie należy prawnie do nikogo z trójki – zapewniają w urzędzie miasta. Na pytanie: skąd tak młodzi ludzie wzięli pieniądze na inwestycję, skoro o kredyty nie jest łatwo? – urzędniczka wzrusza ramionami i mówi: – W Corleone mieszka też żona Provenzana i wszyscy wiedzą, że do niej należą wille, tereny, konta w banku, udziały akcyjne, że inwestuje na giełdzie. Prowadzi interesy rodzinne jak wykwintny menedżer, ale niczego nie można jej udowodnić, bo wszystko jest zarejestrowane na osoby trzecie. Saveria Palazzolo, z zawodu szwaczka, w 1992 r. pojawiła się w komisariacie i oświadczyła: – Jestem kobietą Bernarda Provenzana i chcę żyć spokojnie w domu. Wielokrotnie oskarżano ją o współpracę z mafią, pranie brudnych pieniędzy i ukrywanie przestępców. Kiedy Provenzano uciekł w 1969 r. wraz z Riiną – policja zaczęła obserwować młodą Saverię. Gdy okazało się, że jest w ciąży, wezwano ją pytając, gdzie jest mąż? Odpowiedziała: – Dzieci robi się nie tylko z mężem. Potem uciekła tak jak Ninetta.
Bernardo Provenzano jest poszukiwany listem gończym od 33 lat. Po aresztowaniu Riiny został ojcem chrzestnym, dowodzi cosa nostrą z ukrycia. Nikt nie wie, jak teraz wygląda, gdyż jego ostatnia fotografia została zrobiona 20 lat temu. Nosi pseudonim Traktor – co mówi wszystko o metodach, jakie stosuje.
W komisariacie szepczą, że Saveria i Ninetta to długa ręka cosa nostry w atłasowej rękawiczce. Są dowodem na to, jak mafia się zmieniła i wyemancypowała z band grasujących z obrzynem w rękach – w damy w szpilkach.

MILCZENIE JEST ZŁOTEM

Palermo. Pani Maria – siostra sędziego Falcone, mieszka w centrum miasta. Przy wejściu do klatki schodowej czuwa dwóch policjantów. W najgorętszym okresie walki z mafią w pobliżu domów sędziów Falcone i Borsellino nie można było zatrzymywać się i parkować w odległości mniejszej niż sto metrów. Sąsiedzi protestowali w obawie o własne życie i Dyrekcja Śledcza Antymafii przeprowadziła sędziów do bunkra. Nie pomogło… 23 maja 1992 r. na autostradzie w okolicach Capaci mafia dokonała zamachu. Zginęli sędzia Falcone, jego żona Francesca Morvillo i trzej agenci eskorty. 19 lipca 1992 r. na ulicy D’Amelio wybuchła bomba w aucie zaparkowanym pod domem matki sędziego Borsellina. Wraz z nim zginęło pięciu agentów ochrony.
Mieszkanie pani Marii jest pełne pięknych przedmiotów. Gablota z porcelanowymi pastuszkami z XVII wieku, widoki Palermo i Sycylii malowane przez znanych artystów, perskie dywany i srebrne bibeloty wskazują, że rodzina ma długą tradycję mieszczańską. Jasne kolory sof i foteli czynią salon przytulnym, i bezpiecznym. Mała fotografia brata jest ustawiona na sekretarzyku przy wejściu.
– Moim zdaniem to Bagarella ponosi większą odpowiedzialność niż Riina, bo to kobieta przekazuje wartości w rodzinie – pani Maria zaczyna swoją opowieść – A co ona przekazała dzieciom? Zresztą czemu się dziwić, skoro jej brat dopuścił się takich zbrodni… Brat Ninetty to Leoluca Bagarelli, krwawy oprawca. Kiedy Riina trafił do więzienia, wydał rozkaz wymordowania wszystkich zdrajców. Vincenzina Marchese – żona Leoluki Bagarelli – powiesiła się. Trudno powiedzieć czy ze wstydu – gdyż jej brat, boss Filippo Marchese, zaczął kolaborować z policją – czy też z depresji wywołanej życiem z mężem mordercą w ukryciu. Wiedziała ponadto, że Leoluca powinien – i potrafi – ją zabić, aby zmazać plamę na honorze. Jej ciało zniknęło. Brat Ninetty uprowadził 11-letniego Giuseppe, syna Santiny di Matteo, który stał się świadkiem koronnym. Dziecko przetrzymywano ponad rok. Udusił je Giovanni Brusca pod osobistym nadzorem Leoluki. Potem ciało małego rozpuścili w kwasie solnym. Z rąk Leoluki zginęła też Antonella Bonoma. Miała 23 lata i była w trzecim miesiącu ciąży. Po latach znalazły się strzępy zwłok. Obecnie Bagarella odsiaduje wielokrotne dożywocie tak jak jego szwagier Tony Riina.
– Bagarella nie jest ikoną mafii i nigdy nią nie będzie – kontynuuje siostra sędziego. – Kiedy boss umiera lub kończy w więzieniu, żona bossa staje się wdową. Nie rozmawia z nikim, nie pokazuje się publicznie, nie przyjmuje gości w domu, ubiera się tylko na czarno. Wtedy jest to kobieta godna szacunku całej mafii. Taka była Rosaria Castellano – żona Michela Greca, starego padrino, zwanego Papieżem. Ujęli go w bacówce w górach z Biblią w ręku. Od tamtego czasu ona zamknęła się w willi niczym zakonnica. Żona Stefana Bontadego, zwanego Księciem – bossa klanu Inzerillo, zrobiła tak samo. (Papież wydał ponad 100 wyroków śmierci – w tym na sędziego Rocca Chinniciego i komisarza Ninniego Cassara. Złapany 20 lutego 1986 r., odsiaduje dożywocie. Książę został zlikwidowany przez corleończyków w 1981 r. strzałami w twarz).
Pino Arlacchi napisał w „Mężczyznach bez honoru”, że jeżeli kobiety coś wiedzą, wcześniej czy później mówią. Z tego powodu każdy mafioso starał się trzymać jak najdalej od spraw cosa nostry żonę, matkę, siostry i córki. Robił to, żeby je chronić, bo jeżeli kobieta coś wiedziała, kończyło się tak, że musiał ją zabić albo on, albo ktoś za niego. – Pamiętam zaskoczenie i radość mojego brata, kiedy w 1989 r. przyjechała do niego Rita Simoncini – opowiada Maria Falcone. – Rita była konkubiną Francesca Marina Mannoia – chemika rafinującego heroinę. Żył z nią od lat i miał córkę, ale ożenił się z Rosą z rodziny bossa Vergano, bo był to dobry mafijny mariaż. Cosa nostra przymykała oko na jego niemoralne prowadzenie się. Kiedy jednak poprosił o zgodę na rozwód – książę mu odmówił. Po śmierci bossa, Mannoia zdecydował się na współpracę z policją, aby móc wreszcie żyć z Ritą. Gdy zaczął opowiadać o produkcji i handlu heroiną, zabito w odwecie jego matkę, siostrę i ciotkę. Trzy kobiety rozstrzelano przed domem z karabinu maszynowego pierwszy raz w historii mafii. Żona rozwiodła się z nim w pośpiechu, aby nie nosić nazwiska zdrajcy. Dziś Mannoia i Simoncini żyją razem w Ameryce pod zmienionym nazwiskiem, objęci programem ochrony przez FBI.
Luciano Liggio zrewolucjonizował kodeks honorowy starej mafii, każąc zabijać kobiety i dzieci. Nazywano go Profesorem. Przejął władzę po Papieżu i kiedy był szefem Kopuły, podlegali mu Riina i Bagarella. Liggio miał olbrzymie powodzenie u kobiet. Kiedy zabił przywódcę ruchu chłopskiego – narzeczona ofiary przyrzekła zemstę, krzycząc na placu, że zje wątrobę mordercy. Potem zbrodniarza ukrywała we własnym domu.
Pierwszą kobietą na Sycylii, która współpracowała z policją, była Antonina Orlando. Zabili męża na jej oczach. Poszła do adwokata, który wziął pieniądze i doradził, aby milczała. Na szczęście sprawą zainteresował się inny adwokat, broniący wcześniej Frankę Viola – pierwszą dziewczynę, która zdecydowała się oskarżyć swojego gwałciciela. – Te odważne kobiety to jednak kropla w morzu. Niestety Sycylijki w większości są jak trzy małpki: jedna zatyka oczy, druga uszy, trzecia usta.
Maria Falcone po zamachu na brata założyła fundację, aby propagować ideały, w jakie wierzył. Przy ulicy Notarbartolo 102, naprzeciw domu sędziego, rosła olbrzymia magnolia. Po zamachu, jeszcze tej samej nocy, ludzie zaczęli przychodzić pod to drzewo. Składali kwiaty, palili znicze, wieszali kartki z kondolencjami, poezjami, protestami. Wisiały jak liście przez wiele tygodni. Później rodzina zebrała je i wydała książkę. Magnolia stała się pomnikiem spontanicznie poświęconym Giovanniemu przez ludzi, dla których był nadzieją.

NASZE GŁUCHE MILCZENIE

Na ulicy D’Amelio, gdzie zginął Paolo Borsellino, o zamachu bombowym przypomina tylko mała tabliczka pamiątkowa. Żona sędziego Rita Borsellino widziała, jak mafia wysadza w powietrze jej męża. Tak jak Maria Falcone robi wszystko, aby nie zapomniano.
Stąd jest blisko do Ucciardone – pentagonalnej twierdzy przemienionej w najcięższe włoskie więzienie. Tu odsiadują wyroki wszyscy mężczyźni Ninetty Bagarelli. W środku, w auli sądowej przemienionej w bunkier, odbył się maksiproces, gdzie głównym świadkiem był Tommaso Buscetta. Bossowie siedzący w klatkach, przeciw którym zeznawał – krzyczeli: – Wysoki Sądzie, jak można wierzyć facetowi, który jest bigamistą.
Pierwszy świadek koronny we Włoszech zdradził wszystkie sekrety mafii i wszystkie zasady męża honoru. Jego słabością były kobiety. Miał trzy żony. Z pierwszą – Melchiorrą Cavallaro, ożenił się w wieku 17 lat i bardzo szybko spłodził czwórkę dzieci. Kiedy się roztyła – uwiódł Verę Girotti, kochającą ruletkę i życie nocne. Poślubił ją w Nowym Jorku pod zmienionym nazwiskiem i przez 5 lat żył w bigamii. Miał z Verą dwoje dzieci – pozostawiła go z nimi któregoś dnia, zmęczona ucieczką przed Interpolem. Ostatnią wybranką została brazylijska studentka – Maria Cristina de Almeida Guimaraes. Po ślubie, kiedy Cristina była w ciąży z pierwszym dzieckiem, zatrzymała ich policja brazylijska. Kiedy boss siedział w więzieniu po raz drugi, klan corleończyków wymordował mu całą rodzinę. Buscetta zaczął współpracować z sędzią Falcone z miłości do Cristiny.
Od Ucciardone centralną ulicą Wolności można dojść do sądu. Pałac Sprawiedliwości to też obiekt pilnie strzeżony. Gigantyczna budowla z białego marmuru w stylu faszystowskim ma przestrzenne korytarze i olbrzymie aule sądowe. Również i te mury niejedno widziały. Na przykład procesy w sprawie Serafiny Battaglia. Kolejnej wdowy. Przez lata namawiała swojego przyrodniego syna, aby pomścił ojca. Kiedy zabili także jego – z zemsty oskarżyła 30 bossów i świadczyła przeciwko nim w przewodzie sądowym trwającym niemal 20 lat. W sali obrażała przestępców (– Wszyscy mafiosi to rogacze!), pluła na nich, wrzeszczała histerycznie. Kiedy sąd przywoływał ją do porządku – odpowiadała: – Gdyby wszystkie kobiety zachowywały się tak godnie jak ja, mafii na Sycylii nie byłoby już od dawna!!!
Kilka ulic dalej mieści się Centrum Peppino Impastato. Stara Felicia Bartolotta Impastato mieszka w Cinisi nieopodal Palermo. Jej mąż był związany z klanem Tana Badalamenti. Jeden z dwóch synów – Peppino, w dzieciństwie przeżył zamach bombowy na wuja. Jako student założył radio w miasteczku i agitował przeciwko mafii oraz jej lokalnemu bossowi. 9 maja 1963 r. Peppino Impastato został pobity i uduszony. Zwłoki wysadzono w jego samochodzie. Było to w dzień zabójstwa porwanego premiera Aldo Moro – nikt więc do morderstwa na prowincji nie przykładał wagi. Śledztwo umorzono, gdyż skorumpowana policja orzekła, że Impastato należał do Czerwonych Brygad i zginął próbując dokonać zamachu. Z biegiem lat matka i przyjaciele: Anna Puglisi i Umberto Santino, założyli pierwsze we Włoszech stowarzyszenie walczące przeciw mafii. W 1994 r. wystąpili o powtórne dochodzenie. Sprawiedliwości stało się zadość dopiero w marcu 2001 r. po 38 latach.
To również kobiety potrafiły przeciwstawić się skutecznie przestępczości zorganizowanej, zmuszając polityków, aby wydali jej walkę. Po zamachu na sędziów przez miesiące trwał w Palermo protest białych prześcieradeł wywieszanych z okien, milczące marsze i całonocne czuwania. Pogrzeb 19-letniej Rity Atria, która była najmłodszym świadkiem koronnym płci żeńskiej (w procesie przeciwko zabójcom ojca i brata) – stał się ogólnokrajową manifestacją środowisk kobiecych. Kiedy mafia zabiła Borsellina – Rita rzuciła się z okna. Na jej pogrzebie w Partanna matka nie pojawiła się uważając, że córka jest zdrajczynią. Przyjechały za to kobiety z całych Włoch. Stara Atria przyszła na grób po kilku dniach i zdjęcie córki rozbiła młotkiem.
Dziewczynka prowadziła dziennik, napisała w nim: „Mafia to także my – nasze ślepe i głuche milczenie”.

© AGNIESZKA ZAKRZEWICZ, 2002

Święte Drzewo

Piękno Wielkiej Wyspy naprawdę trudno opisać. Żywe, wibrujące kolory, niesamowite światło i przejrzystość powietrza powodują, że wszystko to na co patrzysz przenika cię, raduje oczy, wypełnia duszę.

Przed bramą hotelu czeka na nas Donato. Jest człowiekiem niewielkiego wzrostu i nieokreślonego wieku. Należy do plemienia Sakalawa, które od wieków dominuje w tym rejonie Madagaskaru. Kuśtyka lekko pociągając za sobą lewą nogę. Twarz dobroduszna i poważne spojrzenie czynią z niego człowieka godnego zaufania. Od dwudziestu lat pracuje w turystyce. Ma pod sobą grupkę „beach bays-ów”, którymi dowodzi przy pomocy małego telefonu komórkowego, starego typu.

Przedstawia nam kierowcę o imieniu Zafi i swojego pomocnika Ahmeda. Wsiadamy do terenowej Toyoty i wyruszamy w podróż dookoła wyspy. Szybko orientuję się, że w tym samym samochodzie jedzie jeden animista, dwóch chrześcijan, dwóch ateistów i jeden muzułmanin. To urok multietnicznych i multikulurowych miejsc świata, gdzie panuje religijny pokój.

Używając trochę wyobraźni można powiedzieć, że Nosy Be ma formę żółwia. Żółwiową głowę stanowi półwysep leżący pomiędzy zatokami Befotaki i Mahazandry, cztery łapy: Andilana, Antafianambrity, Ambatoalaka i Andimakabo, olbrzymi ogon to natomiast Rezerwa Naturalna Lokobe.

Animizm to system wierzeń stary jak świat, choć jego definicja została opracowana przez ewolucjonistę Edwarda B. Taylora dopiero pod koniec XIX wieku. Nie rozróżnia on pomiędzy światem duchowym i materialnym, przypisując nieśmiertelną duszę także zwierzętom, drzewom, górom, rzekom i innym elementom natury. Blisko połowa wszystkich Malgaszy to animiści praktykujący kult przodków i rytuały z nim związanie, druga połowa to chrześcijanie (należący do różnych kościołów katolickich), a niewielka mniejszość wyznaje islam.

Wiele ludów czci Święte Drzewa. Pod figowcem rosnącym w Bodhgaya – miejscowości we wschodnio-południowych Indiach – Budda Siakjamuni osiągnął oświecenie. Drzewo Bohdi to dla buddystów symbol pokoju, światła, ochrony przed ciemnymi mocami, siły.

Także na Nosy Be rośnie Święte Drzewo – olbrzymi fikus, jeden z największych na świecie. Liczy sobie blisko 200 lat, a jego liany, które wrastają w ziemię jako korzenie tworzą powierzchnię o wielkości 5000 m2. Gigant, który zachwyca swoim rozmiarem jest jak żywa katedra, pełna zakamarków, krucht i naw. Święte miejsce ludu Sakalawa znajduje się na cyplu Mahatsinjo, niedaleko od stolicy Hell Ville. Kiedy tam dojeżdżamy, trudno się nie zachwycić. Jest wczesny ranek. Ocean Indyjski w fazie odpływu ukazuje swoje kamienno-piaszczyste dno, na horyzoncie – jak na dotknięcie ręki widać Nosy Tanikely, a za nią majaczy górzysty brzeg Wielkiej Ziemi.

Przed wejściem do żywej świątyni czeka na nas przewodniczka w tradycyjnym kobiecym stroju Sakalawa: jedna kolorowa i wzorzysta płachta materiału służy za sukienkę, druga za szarfę. Również ja muszę przyodziać się po malgasku i zdjąć buty, aby boso wejść do Świętego Drzewa.

Olbrzymie konary i liany, które osiągając ziemię stają się korzeniami i wyrastają znowu strzeliście w niebo są niesamowitym spektaklem życia. Zgodnie z tradycją Święte Drzewo jest owinięte dwiema wstęgami materiału: białą i czerwoną. Zbiegają się one w jednym miejscu, we wnętrzu katedry z lian i tworzą ołtarz, gdzie leżą na ziemi plastikowe talerze. Są w nich ofiary: woda, pokarm i monety. Jeśli wrzuci się tu pieniążek i pomyśli życzenie – spełni się ono.

W konarach fikusa mieszka rodzina lemurów – dwa czarne samce i samica o charakterystycznej jasnej maści i białym kołnierzu. Schodzą do nas po lianach by sprawdzić czy przynieśliśmy banany. Łakomczuchy! Mają sprytne pyszczki i chwytne łapki przypominające dziecięce rączki. Sakalawa wierzą, że to dobre duchy, które chronią animistyczną świątynię.

Na straży Świętego Drzewa stoi drewniana rzeźba.

– To Tsiomeko, królowa ludu Nosy Be. – objaśnia kustoszka animistycznej świątyni. – To właśnie ona posadziła fikus po batalii pomiędzy Sakalava i Merina. – dodaje.

Obok Świętego Drzewa znajduje się muzeum historyczne. W praktyce to dwuizbowy baraczek, a w nim panele ze starymi, zniszczonymi zdjęciami. Przez nie przemawia historia Nosy Be i jej bohaterowie. Nasza przewodniczka oprowadza nas po muzeum z dumą i opowiada:

– W XVI wieku, gdy rozwinęły się już kontakty handlowe z Europejczykami, na Wielkiej Ziemi istniały królestwa: Antakarana, Boina, Menabe, Merina i Vezo. Królowa Ranawalona I, poprzez małżeństwo zjednoczyła pod swoim berłem ludy Menabe i Merina, rozpoczynając proces unifikacji Madagaskaru. Krwawa Ranawalona I była przeciwna Europejczykom i chrześcijaństwu, które wprowadzili na Madagaskar. Królestwo Boina, rządzone przez bardziej pokojową, ale nie mniej waleczną Tsiomeko nie chciało jej się poddać. Doszło do batalii pomiędzy wojskami dowodzonymi przez dwie kobiety. W wyniku przegranej Sakalawa musieli opuścić królestwo Boina i schronić się na pobliskiej Nosy Be, nazywanej wówczas Ambario (Największa z Wysp). Tu królowa otrzymała protekcję sułtana Zanzibaru. Był to w 1837 rok – od tej daty rozpoczyna się historia nosybejczyków.– wyjaśnia przewodniczka.

Z niedowierzaniem przyglądam się starym zdjęciom. Na jednym z nich widzę korpulentną, ciemnoskórą kobietę w dziwacznym uczesaniu, niesioną przez mężczyzn w drewnianej lektyce. Na innym królowa w stroju europejskim siedzi na krześle w towarzystwie swojego męża. Na jeszcze innej fotografii Tsiomeko stoi obok wysokiej Europejki z kapeluszem i parasolem, a po bokach dwie ciemnoskóre damy jej dworu. „W całym „cywilizowanym” świecie kobiety nie miały praw wyborczych, podczas gdy na Madagaskarze rządziły, dowodziły wojskiem prowadząc ze sobą wojny, decydowały o polityce i pozowały do oficjalnych zdjęć” – myślę, zdając sobie jednocześnie sprawę z faktu, że najprawdopodobniej królowa Nosy Be była jedną z pierwszych ciemnoskórych kobiet uwiecznionych na fotografiach i znanych dzięki temu na Starym Kontynencie.

– Protektorat sułtana Zanzibaru nie wystarczył. W 1840 roku, kapitan francuskiego statku Pierre Passot zatrzymał się na Wielkiej Wyspie. Sakalawa za jego pośrednictwem wystąpili o protekcję Francuzów do admirała Anne Chrétien Louis de Hell, gubernatora Wyspy Bourbon (dzisiejszej Reunion). W rok później Tsiomeko podpisała z Francją traktat, na mocy którego Nosy Be stała się kolonią francuską. Od tego momentu stolica wyspy przyjęła nazwę Hell Ville. – opowiada nam malgaska przewodniczka.

Oglądam z zainteresowaniem skromniutkie muzeum, które przypomina egzotyczną rupieciarnię historii. Jest oczywiście sklepik z malgaskimi pamiątkami…

Sakalawa są potomkami imigrantów z różnych stron świata: Arabów, Persów, Bantu, Hindusów, Indonezyjczyków, Portugalczyków i Francuzów. Mieszanka genów przodków odbija się w rysach współczesnych. Zamieszkiwali głównie zachodnio-północne wybrzeże Madagaskaru, nad Kanałem Mozambickim. Ich nazwa pochodzi być może od arabskiego słowa saqaliba – niewolnik.

Wśród tego ludu – jednego z 18 zamieszkujących Madagaskar – panuje bardzo silny kult przodków. „Fitampoha” to tradycyjna ceremonia Sakalawa, której najważniejszym obrzędem jest kąpiel rytualna relikwii antycznych królów w rzece, w miejscowości Belo Sur Tsiribihina na Madagaskarze, odbywająca się co pięć lat.

Malgaska przewodniczka wyjaśnia mi, że na Nosy Be animiści świętują w styczniu i w sierpniu składając ofiary rytualne ze zwierząt.

Fragment pochodzi z reportażu „Kobiety z Nosy Be”

© AGNIESZKA ZAKRZEWICZ / Wszystkie teksty i zdjęcia w tym blogu są chronione prawem autorskim. Wszelki plagiat, przedruk lub wykorzystywanie bez zgody autora jest wykroczeniem i roszczenia z tego tytułu będą dochodzone na drodze sądowej.

 

Dokąd zaprowadziły nas media

Fragment pochodzi ze szkicu do eseju: „Dokąd zaprowadziły nas media. Naga prawda”

Wiadomo, że miarą wolności mediów jest stopień w jakim wyrażają one głos opinii publicznej, miarą zaś ich zniewolenia jest poziom jawnej lub ukrytej perswazji, urabiającej postawy społeczne w interesie dominujących elit władzy.

K.T. Toeplitz

Przyszła wreszcie pora, aby sięgnąć na półkę mojej biblioteczki po książkę Krzysztofa Teodora Toeplitza Dokąd prowadzą nas media, którą swego czasu podarował mi osobiście jej wydawca, Wiesław Uchański. Widocznie wiedział wtedy lepiej ode mnie, że wcześniej czy później zrobię z niej użytek. Nawet nie przypuszczałam, że z Toeplizem w sumie łączy mnie wiele wspólnego, choćby fakt, że on i ja ukończyliśmy historię sztuki oraz to, że jego i moje artykuły ukazywały się w tych samych gazetach i tygodnikach. No i… Czterdziestolatek to dla mnie film kultowy…
Sparafrazowanie tytułu książki Toeplitza i odpowiedzenie na pytanie „Dokąd zaprowadziły nas media?” w stosunkowo krótkim eseju jest wyczynem karkołomnym – wymagałoby to wręcz książki. Tylko po co? Skoro nikt dziś już nie czyta… Dziesięć lat po wydaniu tamtej pozycji, tak niespodziewanie wiele zmieniło się w naszej medialnej rzeczywistości, że krótki szkic należy popełnić choćby tylko z szacunku dla autora, który zmarł w 2010 roku.
Też zacznę od anegdoty – jak wybitny dziennikarz i felietonista zrobił to w Dokąd prowadzą nas media.
Pewnego dnia przy okazji mojego pobytu w Polsce zaproszono mnie do łódzkiego gimnazjum, aby poprowadzić lekcję w klasie dziennikarskiej. Przygotowałam się do wykładu, wspierając go dość pokaźnym i ciekawym materiałem z archiwum Stowarzyszenia Dziennikarzy Zagranicznych w Rzymie (jego opracowanie zlecono mi na wystawę z okazji 100-lecia tej międzynarodowej organizacji). Jestem członkiem tego Stowarzyszenia, zwanego po włosku Stampa Estera (Prasa Zagraniczna) od 2000 roku. Zawiązano je w 1912 r., w pewnej rzymskiej kawiarni, z woli kilku ówczesnych korespondentów, a dziś zrzesza blisko 500 dziennikarzy i publicystów mediów z całego świata.
Pokazałam potencjalnym przyszłym dziennikarzom polskim zdjęcia z różnych konferencji prasowych, ze spotkań z najważniejszymi włoskimi i światowych politykami, z historycznych wizyt dziennikarzy zagranicznych u dwóch papieży, a także z wyjątkowej wizyty Jana Pawła II w starej siedzibie Stowarzyszenia w 1982 r., której niestety nie byłam świadkiem. Materiał zawierał fantastyczne fotografie moich kolegów fotoreporterów, publikowane w najważniejszych światowych gazetach, tygodnikach i miesięcznikach.
Łódzkiemu narybkowi medialnemu opowiedziałam także historię rewolucji technologicznej dziennikarskich narzędzi pracy na przestrzeni XX i XXI wieku – od telegrafu, poprzez telefon, teleks, fax, aż po Internet; od pióra, poprzez maszynę do pisania, komputer, laptop, telefon komórkowy, smartphon i tablet. W międzyczasie, w latach 50. ubiegłego wieku pojawiła się telewizja, a dziś mamy komórki zdolne zastępować profesjonalne aparaty fotograficzne i kamery oraz latające drony mogące filmować wszystko z góry.
Podczas całego mojego wykładu dziwiła mnie jedna rzecz: trzydziestka potencjalnych przyszłych polskich dziennikarzy siedziała cicho, jak na kazaniu. Nikt nie wyciągał ręki, aby zadać mi pytanie, nikt nie okazywał widocznych oznak zniecierpliwienia, że gadam i gadam, a tu pora przejść do dyskusji lub „pociągnięcia za język”. Nikt nie miał nawet żadnej ekspresji na twarzy…
„O rany!” – myślałam sobie – „Jak te dzieciaki będą w przyszłości zdolne wykonywać zawód dziennikarza? Kto ich nauczy, że dziennikarz przede wszystkim musi zadawać pytania, zwłaszcza trudne i niewygodne pytania? Skąd wezmą odwagę, aby zadawać takie pytania przedstawicielom władzy?”.
Na koniec rzuciłam: „Czy są jakieś pytania?”. Nadal panowała grobowa cisza. Kiedy wytłumaczyłam, że zawód dziennikarza przecież polega właśnie na zadawaniu pytań, zwłaszcza niewygodnych pytań, podniosła się wreszcie jedna ręka.
„My przygotowaliśmy się do lekcji z panią i sprawdziliśmy pani dorobek w Internecie. Jest pani bardzo kontrowersyjna. Dlaczego?” – padło wreszcie pytanie z sali.
„Być kontrowersyjnym to komplement dla dziennikarza. Oznacza, że ma się odwagę mieć własne opinie, odmienne od innych i nie bać się wyrażać je publicznie. Tego przynajmniej nauczyłam się pracując przez tyle lat w środowisku dziennikarzy zagranicznych. Płaci się za to zazwyczaj bardzo wysoką cenę…”. – odpowiedziałam.
Gimnazjaliści wyszli z lekcji w całkowitej ciszy, ale wyraźnie zszokowani.
Nie wiem ilu z nich wybierze trudny i niepewny zawód dziennikarza. Chyba życzę im z całego serca, aby poszli inną drogą…

Od człowieka galaktyki Gutenberga do mass-mana

Już dwadzieścia lat wyskrobuję chleb piórem. Nie jest to łatwe. Moje pierwsze artykuły pisałam odręcznie i dyktowałam przez telefon stacjonarny. W Stowarzyszeniu Dziennikarzy Zagranicznych w Rzymie mieliśmy w tym celu specjalne kabiny telefoniczne, w których dziennikarze zamykali się i dyktowali maszynistce w redakcji krótsze wiadomości. Dłuższe teksty wystukiwałam na maszynie Olivetti i wysyłałam pocztą.
Następnie przyszedł czas na pierwszy komputer – ale oczywiście bez polskich znaków. Po dwóch latach oszczędzania kupiłam używanego laptopa – to była lepsza maszyna do pisania, bo można było wprowadzać poprawki bez korektora (biała substancja, którą nanosiło się na maszynopis, a potem poprawiało literki odręcznie) i zapisywać tekst na dyskietce.
Pisanie w czasach przedkomputerowych i przedinternetowych nie było łatwym zajęciem. Nie można było robić „przeklejanek”, korzystać z Wikipedii i googlować. Pisownię i ortografię sprawdzało się w opasłych słownikach, których kilka tomów stało na półce. Gazety i książki czytało się od deski do deski, a przede wszystkim dziennikarz musiał sam zdobywać informacje i sprawdzać ich źródła. Jeszcze kilka lat temu praca dziennikarza była bardzo ciężka, gdyż każdy nosił cały sprzęt przy sobie. Laptopy ważyły niemało. A do tego korespondent zagraniczny musiał zwykle pełnić również rolę fotoreportera – a więc mieć aparat fotograficzny i obiektywy. Mój bagaż codzienny ważył ponad 15 kg. Ale byłam wtedy jeszcze młoda. Dziś mój kręgosłup to odczuwa.
W 1998 roku w moje życie zawodowe wkroczył Internet. Mieliśmy go najpierw tylko w biurze, a potem każdy z nas doczekał się domowego łącza. Pojawiły się też telefony komórkowe – „przedpotopowe”… I pomyśleć, że dziś ten tekst piszę na mini iPdzie, który noszę w torebce i przez który mogę prowadzić wideokonferencję.
Część osób, które go teraz czytają, zapewne pamięta tę rewolucję technologiczną i było jej uczestnikami. Dla tych urodzonych pod koniec ubiegłego wieku (jak gimnazjaliści, dla których przeprowadziłam moją lekcję dziennikarstwa), rzeczy, o których tutaj piszę są wręcz niewyobrażalne.
Jak to? Istniał kiedyś świat bez Internetu? Nie było Wikipedii i Googla? Do „focenia” nie służyła komórka? – ja też dziś czasem zadaję sobie te pytania.
No cóż, uświadomił mi to dopiero Toepliz – jestem żywym przykładem McLuhanowskiego potomka „człowieka galaktyki Gutenberga” będącego produktem cywilizacji elektronicznej, który wyewoluował w „mas mana”, określonego przez José Ortegę y Gasseta w „Buncie mas” jako bezmyślnego uczestnika tej cywilizacji, korzystającego z jej zdobyczy, ale nie zdającego sobie sprawy z tego czym jest cywilizacja.
„Globalna wioska” – określenie wprowadzone przez Marshalla McLuhana w jego kultowej pozycji „Galaktyka Gutenberga” wydanej w 1962 roku, jeszcze przez długi czas będzie stanowiło dla nas wszystkich punkt odniesienia. Idąc jednak śladem Toepliza w Dokąd prowadzą nas media, należy dziś stwierdzić, że kanadyjski teoretyk komunikacji mylił się uważając, że kultura elektroniczna i jej narzędzia (telegraf, radio, telewizja i przede wszystkim Internet), nie wywierają efektu ujednolicającego, lecz sprzyjają łatwiejszemu zrozumieniu kultur niezwiązanych z drukiem. Jak dowiódł McLuhan każda przemiana cywilizacyjna, którą wywołuje zmiana narzędzi komunikacji jest dramatyczna, choć jest to proces długofalowy i zauważalny dopiero z perspektywy wieków. Transformacja cywilizacji oralnej w pisemną przyniosła upadek modelu społecznego opartego na wiosce plemiennej, który był na pewno bardziej solidarny i demokratyczny niż system monarchiczno-feudalny, wspierany przez religię. Wynalazek pisma umożliwił zarządzanie państwami większymi terytorialnie. Wynalezienie druku przez Johannesa Gutenberga około 1448 roku doprowadziło najpierw do złamania monopolu kościelnego na dostęp i interpretację Słowa Bożego (podczas gdy przez stulecia mnisi benedyktyńscy przepisywali dwie Biblie na rok, Gutenberg wydrukował ich ponad 160 w ciągu jednego roku – czyli produkował jeden egzemplarz co dwa dni), a to następnie do schizmy Marcina Lutera, buntów chłopskich i w końcu do rewolucji francuskiej. Rewolucja październikowa miała miejsce już blisko sto lat po wynalezieniu telegrafu i upowszechnieniu go przez Samuela Morse’a, więc możemy uznać, że była efektem kultury elektronicznej, a raczej efektem zderzenia dwóch kultur (druku i elektronicznej). Narzędzia kultury elektronicznej umożliwiły nam komunikację globalną, a Internet pozwala na zarządzanie w skali planetarnej. Czy człowiek z globalnej wioski jest rzeczywiście lepszy i bardziej cywilizowany od człowieka z galaktyki Gutenberga? McLuhan zmarł w 1980 roku, pełen entuzjazmu i wiary w tę idee. Dziś najprawdopodobniej musiałby zweryfikować niektóre swoje opinie.

Wyzysk mass-medialny

Wynalazek Internetu i jego upowszechnienie doprowadziły do upadku kultury druku. W ubiegłym stuleciu gazety były miejscami pracy zatrudniającymi dziesiątki, setki a nawet tysiące ludzi – nie tylko dziennikarzy (w 1927 roku New York Times zatrudniał 3235 pracowników). Pomimo braku poczty internetowej, dzienniki wychodziły codziennie, każdy z nich podawał jak najświeższe wiadomości, a nawet te z ostatniej chwili w dodrukowywanych specjalnych wydaniach. Teksty były redagowane perfekcyjnie, nie było w nich żadnego błędu ortograficznego i prawie żadnej literówki, bo nic nie umykało oku profesjonalnego korektora. Wiadomości musiały być rzetelne i potwierdzone, a przede wszystkim z pierwszej ręki. Dziennikarz był zawsze na miejscu opisywanego wypadku i w centrum aktualnych wydarzeń. Każda szanująca się prasa miała swoich korespondentów lokalnych i zagranicznych, i pomimo kosztów byli oni pracownikami redakcji, którym płacono regularne pensje, składki, ubezpieczenie, więc mieli prawo również do chorobowego. Owszem, istnieli zawsze publicyści, których praca dziennikarska nie była jedynym zajęciem, ale jej charakter był raczej stały i określony.
Od dwudziestu lat status dziennikarza zaczął się zmieniać. Redakcje rozpoczęły zatrudnianie najpierw na umowę zlecenie, a potem na umowę o dzieło, przyszły cięcia na wydatki i wyjazdy służbowe, aż w końcu zaprzestano je pokrywać i zwykłym dziennikarzom zaczęto proponować tylko wierszówkę. W zawodzie pojawiła się nowa figura freelance – czyli dziennikarz próbujący pracować dla kilku redakcji. Nikt mu nie płacił za gotowość do pracy, ale praktycznie musiał być na każde zawołanie i zawsze pod telefonem. Korespondentów zagranicznych, którzy jeszcze pracowali na etacie zaczęto odwoływać, proponować im coraz gorsze warunki lub zwalniać. Upowszechnił się fenomen zalegania z płatnościami lub wręcz niepłacenia za publikowane teksty – fakt wykorzystywany przez innych wydawców do obniżania wierszówek.
Drugim fenomenem zaczęło być blogowanie. Powstały duże, dobrze promowane platformy blogerskie, gdzie zaszczytem było samo zaistnienie – a więc oczywiście publikowanie za darmo. Taki fakt zaistnienia rokował na przyszłość – bo mógł stać się trampoliną do wejścia do jakiejś redakcji.
Wykonywanie zawodu dziennikarza nie wymaga specjalizacji. Trzeba po prostu umieć pisać – a jest to dar wrodzony, jak zdolność do rysunku czy muzyki. Łatwo więc trafić tu z innymi kwalifikacjami zawodowymi – jest to nawet wręcz wskazane, bo poszerza horyzonty. W mediach są zawsze potrzebni tzw. eksperci – ich opinię zwykle uzyskuje się gratis w postaci wywiadu, ale za tekst analityczny należy zapłacić. W ten sposób często osoby posiadające już ciepłe posadki, jako publicyści dostają więcej niż zwykli dziennikarze – no bo przecież byłemu premierowi czy ministrowi, który wrócił do profesury, nie wypada nie dać honorarium, bo popsułby opinię gazecie.
Jeszcze kilkanaście lat temu „dziennikarz” to brzmiało dumnie. Był to zawód bardzo interesujący, dobrze płatny, uprzywilejowany, ale wymagający także bardzo wielu poświęceń, umiejętności, a przede wszystkim odpowiedzialności. Dziś „czwarta władza” (której nazwa – jak przypomina Toepliz wywodzi się ze stwierdzenia Lorda Macaulay’a z 1843 roku: „Galeria, na której siedzą reporterzy prasy, stała się czwartym stanem w królestwie.”), została sprowadzona do całkiem innej roli. Dziennikarze stanowią obecnie największą armię prekariuszy, którzy siedzą cicho aby nie utracić ostatnich, podstawowych przywilejów, a ich rola ogranicza się coraz częściej do „żywego przedłużenia klawiatury”. Najlepszym przykładem tego staje się praca wielu korespondentów zagranicznych agencji informacyjnych, którzy kiedyś osobiście jeździli w teren i zbierali informacje, a obecnie tylko tłumaczą i kompilują wiadomości agencyjne przekazywane przez media obcojęzyczne. To samo zresztą tyczy się korespondentów zagranicznych czy pracowników działów zagranicznych w redakcjach. Dziś informacji się już nie tworzy, ją się tylko powiela. Czy wynika to z lenistwa dziennikarzy? Absolutnie nie. Po prostu redakcje – nastawione na jak najwyższe zyski i oszczędności – nie zapewniają im odpowiednich środków do tego, aby mogli wykonywać dobrze swoją pracę. Znam korespondentów zagranicznych agencji informacyjnych, którzy praktycznie nie odrywają się od komputera i telefonu. Ich zadaniem jest twórcze powielanie jak największej ilości informacji dostarczanych do matczynej agencji, z których z kolei korzystają inni dziennikarze, kompilując od nowa informacje w formie newsów czy artykułów. Tylko największe i najbogatsze światowe networki medialne lub wielkie historyczne gazety mogą sobie jeszcze pozwolić na utrzymanie korespondentów zagranicznych oraz na posiadanie wysłanników specjalnych, którzy produkują oryginalne materiały. Po co opłacać ludzi za granicą lub w ogóle korzystać z ich pracy, skoro w dobie Internetu wystarczy mieć na miejscu redaktorów znających obce języki.
Mówiąc uczciwie – dziś produkcja wszystkich najważniejszych informacji pochodzących ze świata spoczywa na barkach stosunkowo wąskiej grupy dziennikarzy. Czy oni pracują dobrze? Tak. Starają się pracować jak najlepiej, ale czasami narzucony im przez wydawcę ogrom pracy przerasta ich zwykle, ludzkie możliwości.
Dziennikarze są niestety środowiskiem mało solidarnym zawodowo, w którym panuje bardzo duża indywidualna konkurencja. Mało o sprawach zawodowych rozmawiają między sobą i mało kto ma odwagę pisać o dziennikarskim prekariacie. Niestety taka jest prawda o tej kaście.
Dziennikarskie związki zawodowe? Owszem czasami dają znać, że w ogóle istnieją. Znam jednak osobiste historie sławnych dziennikarzy, pracujących kiedyś dla mediów powszechnie szanowanych i cenionych w Europie, którzy za syndykalizm zwyczajnie stracili pracę.
Fenomen, który opisałam powyżej nie jest polski, od kilku lat można go obserwować na całym świecie.
Oczywiście problem prekariatu dziennikarskiego nie dotyczy i nawet nie obchodzi redaktorów naczelnych, wydawców czy personelu administracyjnego. Jeśli można mieć tanią lub darmową siłę roboczą – dlaczego z niej nie korzystać. Gotowość do pracy o każdej porze dnia i nocy osoby, która nic za to nie otrzymuje, jest dziś czymś zupełnie naturalnym. Korzystanie z jak najszerszego wachlarza pracowników najemnych usprawiedliwia konieczność zapewnienia odbiorcom wyboru najlepszych autorów. Nieuwzględnianie kosztów produkcji materiałów stanowi normę, jakby dla dziennikarzy freelance wykonywany zawód to nie była praca, lecz hobby…
Wąska grupa osób, które osiągnęły status celebrytów medialnych, zatrudnianych na uprzywilejowanych pozycjach w mediach otrzymuje niewspółmiernie wysokie wynagrodzenie w stosunku do tych osób, które z nimi współpracują lub wręcz na nich pracują. Ale w końcu rola znanych nazwisk i twarzy nie ogranicza się do pracy dziennikarskiej, ich główne zadanie polega na podnoszeniu nakładu gazety, ilości słuchaczy lub widzów, na otrzymywaniu jak największej ilości „klików”. Nie jest to rola informacyjna, lecz biznesowa, a raczej czysto handlowa – ma jeden cel: zwiększenie wpływów z reklam, a więc zwiększenie zysków. Media już dawno utraciły swój status instytucji użytku publicznego i stały się zwykłym biznesem.

Biznes, polityka i celebryci

Czy dziś można jeszcze wierzyć w to, że media są obiektywne? Czy kiedykolwiek były obiektywne? Jak przypomina Toepliz w Dokąd prowadzą nas media – francuski autor Georges Weill uważa lata 1870-1914 za „złoty wiek prasy”. Od wybuchu pierwszej wojny światowej media drukowane zaczęły staczać się po równi pochyłej.
W okresie „złotego wieku prasy” narodziły się wielkie dzienniki jak The Times (data założenia 1785 – dziś wydawany przez Times Newspapers Limited i kontrolowany przez korporację News Corp, której właścicielem jest australijski magnat medialny Rupert Murdoch), Le Figaro (założony w 1826, publikował artykuły Emila Zoli w obronie Dreyfusa, dziś kontrolowany przez holding Groupe Industriel Marcel Dassault), New York Times (założony w 1851, dziś wydawany przez The New York Times Company, która posiada 18 tytułów prasowych i 50 portali internetowych), La Stampa (założona w 1895 r., obecnie kontrolowana przez Italiana Editrice S.p.A., w której aż 77% udziału ma Fiat Chrysler).
W połowie XIX gazetami, zakładanymi pierwotnie przez pisarzy, intelektualistów i działaczy społecznych (pełniących najczęściej jednocześnie rolę dziennikarza, redaktora naczelnego i wydawcy), zaczęły się interesować grupy kapitałowe oraz elity władzy. Dostrzeżono, że rynek wydawniczy to dobry biznes, a jednocześnie narzędzie wpływu na tzw. „opinię publiczną”. Najpierw pojedynczy wydawcy dążyli do osiągnięcia jak największego monopolu medialnego i poprzez to do próby kondycjonowania polityki. Później do udziału w tworzeniu i kształtowaniu rynku prasowego przyłączyły się grupy kapitałowe pochodzące z zupełnie innych branż (metalurgiczna, naftowa, bankowa, motoryzacyjna), ustanawiając wielkie koncerny. W odpowiedzi na zakusy kapitalizmu, władza państwowa powołała tzw. „media narodowe”, przekształcone dużo później w „media publiczne”.
To wszystko oczywiście zostało opowiedziane tu w dużym skrócie i uproszczeniu, aby pokazać, że zarówno kapitał prywatny, jak i polityka, manipulują od zawsze opinią publiczną poprzez „ukrytą perswazję”, pozostawiając mediom tyle swobody, ile jest konieczne aby społeczeństwo uwierzyło, że stoją one na straży „wolności słowa”.
Trudno nie przyznać Toeplizowi racji, że „Jest to rzeczywistość, którą środowiska medialne starają się przemilczeć, nadal pozując na niezależny i wolny głos opinii, jakim prasa zapewne była jeszcze w czasach afery Dreyfusa, co jednak ma coraz mniej wspólnego z dzisiejszym stanem rzeczy.” i że „następujące zrastanie się interesów kapitału medialnego z kapitałem w ogóle, stawia w nieco innej sytuacji ów „czwarty stan”.
W cywilizacji elektronicznej, która zastąpiła cywilizację druku – media przyjęły tzw. „charakter informacyjny”. Ich zdaniem jest upraszczać, streszczać, newsować – jest to więc działanie zupełnie odmienne od zadania książki, której celem było omawiać, tłumaczyć, pomagać zrozumieć. Od kiedy wydawanie prasy stało się domeną wielkiego kapitału zaczęła ona zmieniać swój pierwotny charakter. Przede wszystkim opinia publiczna została podzielona na strefy wpływu. Od momentu pojawienia się oświeceniowego liberalizmu, prasa stała się narzędziem promocji idei indywidualizmu, wolności osobistych, postępu w opozycji do konserwatywnego tradycjonalizmu, skierowanemu ku rodzinnej tradycji, wierności Bogu i posłuszeństwie panującej władzy. Choć w miarę rozwoju nowych nurtów filozoficznych i politycznych, wachlarz propozycji ideowych propagowanych przez media stał się szerszy – główna linia podziału oraz współzawodnictwa pomiędzy liberałami a konserwatystami jest widoczna do dziś. Media – choć z pozoru wolne, pluralistyczne i niezależne, w rzeczywistości są przekaźnikiem konkretnych idei oraz poglądów, więc ich celem jest skupienie wokół siebie rzeczników, i odbiorców tychże. Dziennikarz o poglądach lewicowych nie dostanie pracy w gazecie konserwatywnej lub się w niej długo nie utrzyma, dziennikarz wierzący znajdzie najszybciej swoje miejsce w mediach katolickich a nawet należących do Kościoła – ateista nie ma raczej w nich co szukać, dziennik prawicowo-konserwatywny skupi wokół siebie tradycjonalistów, w prasie o charakterze liberalnym z większą nieufnością będzie się podchodzić do lewicy radykalnej niż do narodowców. Wiadomo również, że czytelnik o poglądach prawicowych będzie czytał prasę reprezentującą i utrwalającą jego poglądy; katolik wybierze media katolickie, a pozostałe będzie uważał za antyklerykalne i wrogie Kościołowi; dla osoby o radykalno-prawicowych poglądach prasa liberalna czy lewicowa jest jednym i tym samym. W ten oto sposób każdy człowiek staje się niewolnikiem własnych mediów.
Ta, z pozoru oczywista, ale mało zauważalna zależność jest bardzo ważna, gdyż walka o odbiorcę to walka poprzez „ukrytą perswazję” o rząd dusz – czyli o utrwalenie jego poglądów, a przez to wyborów politycznych przy urnach, o konsumpcyjny styl życia – co zapewnia odpowiednich reklamodawców, a więc finansowe wpływy. Jeszcze w latach 80-tych i 90-tych ubiegłego wieku można było wydać gazetę startując praktycznie od zera. Dziś jest to już niemożliwe. Aby wejść na rynek medialny potrzebne są miliony – a te mogą zapewnić tylko grupy kapitałowe, które wiążą się z mediami. To tłumaczy na przykład dlaczego na rynku medialnym mogą łatwiej powstawać i przeżyć gazety liberalne, konserwatywne, a najczęściej upadają lub znajdują się w tarapatach finansowych te lewicowe. Po prostu pierwszym jest łatwiej przyciągnąć grupy kapitałowe. W procesie globalizacji media utraciły swój pierwotny, narodowy charakter. Dziś w wielu krajach są wydawane tytuły prasowe oraz istnieje TV należąca do wielkich międzynarodowych korporacji.
Jeżeli mamy być ze sobą do końca szczerzy – media nie są źródłem informacji, lecz tylko pojemnikiem reklamowym. Bardziej od działania w interesie opinii publicznej liczy się wpływ z reklam. Sposobem na jego uzyskanie nie jest wcale jakość artykułów i programów, czy ich rzetelność, lecz umiejętność trafienia w gust własnego odbiorcy, który widząc, że musi być coraz bardziej masowy, jest więc coraz bardziej prymitywny. Dziś pierwotnym zadaniem mediów nie jest informować lecz sprzedawać. Mylicie się jednak myśląc, że media sprzedają wam reklamę, a przez nią reklamowane w niej produkty. Naga prawda to fakt, że media sprzedają was – czyli swoich odbiorców! Sprzedają was biznesowi i polityce.
Pierwsze gazety służyły tylko do czytania. W XXI wieku każdy produkt drukowany musi przede wszystkim dać się oglądać. Odbiorca przegląda gazety i ogarnia ich treści jednym rzutem oka – stąd duże, kolorowe tytuły, liczne fotografie, kolorowe ilustracje i wykresy graficzne. Współczesna prasa nie jest już owocem kultury druku, z której się wywodzi, lecz efektem kultury obrazkowej. Na tę przemianę wpływ miało pojawienie się fotografii prasowej, wynalazek telewizji i tabloidyzacja życia publicznego.
Uczestnik kultury masowej to nie czytelnik, lecz oglądacz, a nawet podglądacz. Nie interesuje go poznanie świata, zgłębienie problemów i zrozumienie ich, lecz powierzchowny odbiór, który zadowala jego konsumpcyjne ego. Wbrew pozorom media nie mają na celu dawać spójnego obrazu rzeczywistości. Ich zadaniem jest prowadzić do fragmentaryzacji jej odbioru i dezorientacji poprzez wprowadzenie „szumu informacyjnego”. Toepliz tak napisał o tym: „W praktyce jednak większość informacji przynoszonych przez codzienną „prasę informacyjną”, a także przez media elektroniczne powoduje odruch nie tyle namysłu lub sprzeciwu, ile osobliwy stan bierności i obojętności, a również dezorientacji, określanej jako „szum informacyjny”.
Każdego dnia jesteśmy zalewani setkami „ważnych wiadomości”, które tak naprawdę mają tylko pozorny wpływ na nasze życie i pokazują nam świat w kawałkach: lokalna polityka, wypadki, katastrofy, strzelaniny, zabójstwa, napady, zamachy, informacje dotyczące życia celebrytów i koronowanych głów, skandale seksualne, a ostatnio gwałty imigrantów na kobietach i dzieciach. Ważny jest news, który czasami nie przynosi nawet żadnych informacji. Nikt artykułów już nie czyta do końca. Nie interesuje nikogo zrozumienie wiadomości, poznanie tła wydarzeń, pogłębiona analiza problemu. Ba! Nieważne jest już nawet czy sama informacja jest prawdziwa! W dobie Internetu za uznanie jej prawdziwości wystarcza powielenie informacji przez inne media! Jeżeli jakaś informacja pojawia się w dwóch, trzech portalach internetowych, choć może być wyssana z palca, dla współczesnego odbiorcy jest „najprawdziwszą prawdą”.
Z fenomenem postępującej wulgaryzacji języka medialnego mamy do czynienia od momentu powstania tabloidów. Daily Mail zaczął wychodzić w 1896 roku i przez długi czas wiódł prymat jako pierwszy dziennik w Wielkiej Brytanii, osiągając nakład 2 340 000 egzemplarzy dziennie w 2006 r.
Prasa brukowa trafia w prymitywny gust masowego odbiorcy, który jest konsumentem newsów i reklam w niej zamieszczanych. Choć nie jest ona uważana za prasę opiniotwórczą, ma największy wpływ, po telewizji, na kształtowanie opinii publicznej. Tabloid bierze swoją nazwę od tabletki – czyli to informacja w pigułce.
Dziennikarstwo plotkarskie, fotoreporterstwo paparazzich, krzykliwe tytuły, skandale, tania sensacja, celebrytyzm, kronika kryminalna, wiadomości sportowe, rozrywka – to interesuje masowego odbiorcę, którego nobilituje czytanie gazety. W dodatku może się z nią utożsamiać, gdyż znajduje tam zwykłe ludzkie historie oraz celebryckie wzory, z których czerpie. Jednocześnie poprzez „ukrytą perswazję”, gazeta ta kształtuje w nim współczesnego „mass mana” – jego populistyczne poglądy, sympatie polityczne i konsumpcyjny styl życia.
Jeszcze dwadzieścia lat temu język tabloidów i wulgaryzacja komunikacji medialnej budziła niesmak u niektórych. Aktualnie do tych metod posuwają się nawet najlepsze gazety walcząc o „czytelnika” – a wiec o nakład i reklamodawców. Czasami otwierając poranną prasę odnosi się wrażenie, że media drukowane stały się fabryką błota lub gówna. Prowokacyjne tytuły, tendencyjne artykuły, skandale skrojone na miarę, mnożenie oskarżeń, łamanie prywatności, wskazywanie przestępców, aferzystów, agentów i winnych bez przeprowadzenia przewodu sądowego i wydania ważnego wyroku, bicie bez pardonu w politycznego przeciwnika, wyszydzanie, łamanie kariery i życia innym, grzebanie w przeszłości rodziny oraz bliskich, przedstawianie faktów w innym świetle na korzyść subiektywnej prawdy – to sposoby manipulacji opinią publiczną, które dziś już prawie nikomu nie są obce. Łamanie standardów politycznej poprawności stało się sportem – bez tego, w natłoku wiadomości, które tworzą „szum informacyjny” nie można się przebić. Bycie kontrowersyjnym to dla dziennikarza nie tylko komplement, to wręcz obowiązek narzucany mu z góry – przez wydawcę i odbiorcę.
Oczywiście nic lepszego nie możemy powiedzieć o telewizji, gdzie przekrzykiwanie się i niedopuszczanie rozmówcy do głosu stało się klasyką gatunku. Im głośniej, bardziej kontrowersyjnie i hałaśliwie – tym lepiej, bo to przyciąga uwagę, i jak wiadomo z badań reklamowych, podnosi oglądalność, bo odbiorcy próbują zrozumieć o co w studio się tak kłócą. Najlepiej jeszcze jak ktoś kogoś wulgarnie obrazi, bo wtedy z braku prawdziwych informacji – to staje się newsem, scoopem, wiadomością dnia, którą można natychmiast rozpuścić po Internecie i wrzucić jeszcze dzień później na pierwsze strony gazet.
Ujadający, kąśliwy sposób bycia dziennikarzy i gości zapraszanych do studia stał się obowiązującym stylem marketingu polityki i reklamy sprzedawanej przez media. Żeby się w tym odnaleźć trzeba być „zwierzęciem medialnym”, a nie potomkiem „człowieka galaktyki Gutenberga”.
Dla usprawiedliwienia „czwartego stanu” trzeba powiedzieć, że media są tylko zwierciadłem społeczeństwa i polityki – choć w rzeczywistości to system naczyń połączonych. Im bardziej zdegenerowane społeczeństwo, tym bardziej rządne sensacyjnych, krwawych newsów, śmieciowych informacji i populizmu politycznego. Im bardziej wulgarny staje się język medialny, tym bardziej wulgarna robi się polityka i tym bardziej degeneruje się społeczeństwo. Dokąd to wszystko prowadzi? Łatwo zgadnąć – na dno…
Podsumowując zacytuję jeszcze celną uwagę z Dokąd prowadzą nas media Krzysztofa Teodora Toepliza: „Filozof Søren Kierkegaard pisał w swoim dzienniku już w 1848 roku: „Gdybym ja miał napisać prawo prasowe, wiedziałbym, co mam zrobić… obok redaktorów również czytelnicy powinni być okładali karami pieniężnymi”.
W tym całym cyrku medialnym, którego jesteśmy niewolnikami, nie ma niewinnych…

Agnieszka Zakrzewicz

09.02.2016

Fragment pochodzi ze szkicu do eseju: „Dokąd zaprowadziły nas media. Naga prawda”

FOTO: Izabela Maciejewska

—————————————————–

© AGNIESZKA ZAKRZEWICZ / Wszystkie teksty i zdjęcia w tym blogu są chronione prawem autorskim. Wszelki plagiat, przedruk lub wykorzystywanie bez zgody autora jest wykroczeniem i roszczenia z tego tytułu będą dochodzone na drodze sądowej.

Mona lisa świadkiem…

To zdjęcie zrobił Artur Cieślar w październiku 2016 roku, w moim rzymskim domu na Zatybrzu. Muszę przyznać, że udało mu się zawrzeć i streścić na nim kawałek mojego życia. To fotografia w fotografii, której motywem przewodnim jest fotografia…

Ponieważ jestem w trakcie remanentu w pracy twórczej, mając je pod ręką (Facebook mi o nim przypomniał), pokuszę się o jego skomentowanie… choć – jak wiadomo – oddzielam zawsze skrupulatnie moją prywatność, od tego co publiczne i niechętnie o niej piszę. Dlaczego? Bardzo lubię moje prywatne życie i wolę przeżywać je całą pełnią – póki jeszcze mogę – niż celebrować na papierze. Zatrzymać się, by zacząć spisywać wspomnienia to dla mnie bardzo trudne wyzwanie… ale w końcu muszę poświęcić się również temu.

Ten mężczyzna w okularach, pośrodku pokoju to nie jest mój mąż. Ten Pan tylko najczęściej występuje ze mną na zdjęciach. To Gerald Bruneau, mój przyjaciel fotoreporter i artysta. Osobiście uważam go za jednego z wybitniejszych współczesnych fotografów-portrecistów. Poświęciłam mu esej „Gerald Bruneau. Pył Andy’ego Warhola”, napisany przy okazji jego wystawy pod tym samym tytułem, która odbyła się w Rzymie w 2015 r., i której byłam kuratorem.

Na ścianie, za moimi plecami wisi obraz „Krawczykowa” czyli Mona lisa grupy Łódź Kaliska. Wszyscy znają go dobrze, bo pojawia się często na moich fotografiach, gdyż wpada zawsze w kadr. Dzieło dostałam od łódzkich artystów po ich wystawie, która odbyła się w Rzymie w 2006 r., w MLAC na Uniwersytecie La Sapienza i którą organizowałam jako kurator. Również im poświęciłam przy tej okazji esej „Łódź Kaliska. Lekcje sztuki”.
Mój mąż zabrał mi „Mona Lisę” i powiesił ją sobie w salonie. Zabrał mi też „Warhola”, którego dostałam od Geralda, ale powiesił go sobie w salonie telewizyjnym, gdzie zwykle się nie fotografuję.

Bruneau to barwna postać. Debiutował w filmie Georgesa Lautnera “Ne nous fachons pas”, a następnie był przez dwa lata „robotnikiem” Fabryki Andy’ego Warhola w Nowym Yorku. W tamtym okresie Gerald był mężem księżniczki Giovanny Pignatelli, uwiecznionej przez Warhola na obrazie obok innych sław Brigitte Bardot, Marilyn Monroe, Elvisa Presleya, Jacqueline Kennedy Onassis, Marlona Brando, Elizabeth Taylor. Później francuski fotograf związał się z Adrianą Farandą, jedną z terrorystek Czerwonych Brygad. Poznali się i pokochali w więzieniu. Połączyła ich fotografia.

Przy okazji prezentacji włoskiego wydania mojej książki „I labirinti oscuri del Vaticano”, na przyjęciu w moim domu, na które przybyło wielu moich znakomitych kolegów dziennikarzy włoskich oraz zagranicznych, spotkali się również sędzia Rosario Priore i Adriana Faranda. Priore to jeden z bohaterów mojej książki, gdyż w przeszłości prowadził dochodzenie w sprawie zamachu na papieża Jana Pawła II i zabójstwa Aldo Moro. Pamiętam, że sędzia i była skazana usiedli wtedy pod „Mona Lisą” Łodzi Kaliskiej i przez chwilę o czymś rozmawiali. Zabrakło tylko sędziego Ferdinando Imposimato, który też został zaproszony, bo wywiad z nim również znajduje się w „Watykańskich Labiryntach”.

Wróćmy jednak do zdjęcia Artura Cieślara… którego na fotografii pstrykniętej iPhonem nie ma, ale który bawił wtedy w moim zatybrzańskim domu przez tydzień. Pijaliśmy wino biologiczne Custoza i jeździliśmy na długie wycieczki rowerowe po Rzymie. Na zdjęciu widać za to postać kobiecą pod oknem – to Mia, nasza przyjaciółka fotografka z rzymskiej bohemy artystycznej.
Przy okazji swojego pobytu Artur Cieślar podarował mi małą grafikę „Marabuty. Imigranci”, którą mój mąż powiesił w salonie-jadalni.

Jak już tak wszystko opowiadam – to dodam jeszcze, że do „Mona Lisy” Łodzi Kaliskiej pozowała Anna Krawczyk (zrobiłyśmy sobie kiedyś selfie przed Atlasem Sztuki w Łodzi, chyba właśnie przy okazji wystawy Łodzi Kaliskiej – tak więc mam „Krawczykową” i na ścianie, i w telefonie). Na obrazie jest również Andrzej Świetlik, który też kiedyś u mnie gościł, wraz z innymi łódzkimi artystami.

Gerald Bruneau wykonał setki fantastycznych portretów fotograficznych wielu sławnych ludzi: polityków, artystów, intelektualistów, księżniczek… To niezwykła galeria postaci od Warhola po Pavarottiego, od Busha po Berlusconiego. Jego zdjęcia zostały opublikowane w najważniejszych światowych mediach. Poznałam jego archiwum, przeprowadzając selekcję fotografii przy okazji wystawy na stulecie Stowarzyszenia Dziennikarzy Zagranicznych we Włoszech, która odbyła się w 2012 r., w rzymskim Muzeum Ara Pacis.
Gerald również i mnie uwiecznił na kilku fotkach. Wśród nich najbardziej lubiana to tzw. „Dama z cykorią”.

Już dawno tyle o życiu prywatnym i o sztuce nie opowiadałam publicznie 🙂 Ostatni raz w wywiadzie udzielonym do książki Maartena Van Aalderena „Il Bello dell’Italia. : Il Belpaese visto dai corrispondenti della stampa estera.”. To był rzeczywiście piękny wywiad o moim życiu związanym zawsze ze sztuką i z artystami. Szkoda, że nie można go w całości przetłumaczyć na polski ze względu na copyright. No cóż, ciekawscy mogą przeczytać go sobie po włosku.

A kim jest mój mąż? To niezwykła postać. Kto zna moje życie prywatne, wie…
Sama mu się dziwię, że wytrzymał ze mną blisko ćwierć wieku i się ożenił. „Mona lisa” świadkiem… 🙂

Agnieszka Zakrzewicz

Październik 2017

 

Foto: Artur Cieślar. Rzym, październik 2016 r.

 

 

Kara miesiączki

Przez wieki, kobiety były uważane za „rytualnie nieczyste”. Zgodnie z tradycją hebrajską wywodzącą się z interpretacji Starego Testamentu, kobieta w okresie miesiączkowania była niebezpieczna dla wszystkich obrzędów świętych i mogła zagrozić ich mocy. Poprzez swoją seksofobię, Ojcowie Kościoła w erze nowożytnej pogłębili strach przed kobietami i ich naturalną fizjologią. Kobieta w okresie menstruacji mogła zanieczyścić kościół, skazić przedmioty liturgiczne, a przede wszystkim ołtarz oraz hostię. W klimacie strachu przed nieczystą krwią, którą Bóg pokarał i naznaczył Ewę, za to, że skusiła Adama — w łonie Kościoła rosła fobia przeciwko kobietom, która doprowadziła teologów katolickich do konkluzji, że niższa płeć żeńska, ponosząca winę za grzech pierworodny, nie mogła być powołana do pełnienia jakichkolwiek funkcji liturgicznych ani do posługi Bogu. Długa seria zakazów wydanych na podstawie przeświadczenia o „nieczystości rytualnej” została wprowadzona do Kodeksu Prawa Kanonicznego na przestrzeni ostatnich 700 lat. Do dnia dzisiejszego ten zabobon jest podstawą do tego, aby odmawiać kobietom święceń kapłańskich, gdyż z powodu menstruacji nie mogą stać one za ołtarzem, dotykać hostii i brać udziału w tajemnicy Eucharystii.

Mizoginia starotestamentowa

Jak można dowiedzieć się z interesującego opracowania zamieszczonego w kilku językach — w tym także i w języku polskim — w portalu „Wiodącego międzynarodowego katolickiego ośrodka internetowego poświęconego posłudze kobiet w Kościele”, kluczowy tekst o stanie nieczystym spowodowanym przez miesięczny upływ krwi, znajduje się w Księdze Kapłańskiej 15,19-30, w której mamy poniższe nakazy: niewiasta, która co miesiąc cierpi płynienie krwi, przez siedem dni będzie odłączona; każdy, kto się jej dotknie, będzie nieczysty aż do wieczora; i na czem by spała albo siedziała we dni odłączenia swego, splugawione będzie; ktoby się dotknął łoża jej, upierze szaty swe i sam obmyje się wodą, a nieczysty będzie aż do wieczora; jeśliby spał z nią mąż czasu krwi miesięcznej, nieczysty będzie przez siedem dni i wszelka pościel na której by spał, nieczysta będzie; Niewiasta, która cierpi przez wiele dni płynienie krwi nie w czasie miesięcznym, albo której po miesięcznej krwi płynienie nie ustaje, póki podlega tej niemocy, nieczysta będzie, jakby była czasu miesięcznego; a jeśli krew przestanie płynąć, naliczy siedem dni oczyszczenia swego, a ósmego dnia ofiaruje za siebie kapłanowi parę synogarlic albo dwoje gołąbiąt u drzwi przybytku świadectwa; on zaś z jednego uczyni ofiarę za grzech, a z drugiego całopalenie, i będzie się modlił za nią przed Panem i za płynienie nieczystości jej; przeto nauczać będziecie synów Izraelowych, aby się strzegli nieczystości, i nie pomarli w plugastwach swych, gdyby splugawili przybytek mój, który jest między wami.

W późniejszej tradycji rabinackiej obciążono kobiety cięższymi karami: kobieta jest rytualnie nieczysta przez co najmniej siedem dni w miesiącu; po porodzie kobieta musi być oczyszczona; po urodzeniu syna matka pozostaje nieczysta przez 40 dni, po urodzeniu córki 80 dni (Kapł. 12, 1-8)

Histeria seksualna Ojców Kościoła

Podczas pierwszych pięciu wieków ery chrześcijańskiej podejście do nieczystości rytualnej było odmienne w Kościele greckim i łacińskim. W Kościele wschodnim kobiety nie były uważane za rytualnie nieczyste i mogły w okresie menstruacji przychodzić do świątyni oraz współżyć z mężczyznami. W kościele łacińskim szybko rozwinęła się histeria na tle seksualnym. Pierwszym, który zaczął był Tertulian (155-245 n.e.), przekonany, że: (Każda kobieta powinna) stale, jak Ewa, płakać i pokutować, by przez okazanie skruchy tym pełniej zadośćuczynić za to, co przejęła od Ewy, — to jest hańbę pierwszego grzechu i sromotę (która jej przynależy jako przyczynie) zatracenia ludzkości; W boleści i smutku rodzisz (dziatki), niewiasto i pod mocą jesteś mężową a on panuje nad tobą; A czy nie wiesz, że każda z was jest Ewą? Wyrok Boży na twoją płeć jest w mocy do dziś: tak więc wina też musi być w mocy.

Św. Hieronim (347-419 n.e) głosił, że wszelkie stosunki seksualne — także w związku małżeńskim — są korupcją moralną i plugastwem. Dla wielkiego Ojca Kościoła, kobieta była nieczysta. Twierdził też, że: By stać się człowiekiem, Jezus zgodził się przyjąć ‚obrzydliwe warunki’ w łonie matki; Wyrzekając się życia seksualnego kobieta może stać się mężczyzną; Świątobliwe małżonki dzięki temu dochodzą do świętości, że żyją jak dziewice; Dziewictwo jest pierwotnym i czystym stanem człowieka, małżeństwo przyszło wraz z grzechem.

Tę samą linię kontynuował Św. Augustyn (354-430 n.e.). Twierdził: Stosunki seksualne w małżeństwie są dozwolone dla ludzkiej słabości lub dla płodzenia dzieci; Gdyby Adam i Ewa nie zgrzeszyli, Bóg mógłby stworzyć im potomstwo bez konieczności stosunków seksualnych; Stosunki seksualne w małżeństwie bez intencji płodzenia dzieci są „lekkim przewinieniem”; Narodzenie się Jezusa nie było skutkiem stosunku seksualnego, tj. z „grzesznego ciała”; Wstyd związany ze stosunkiem seksualnym dowodzi, że jest on skutkiem grzechu; Żądza, nawet w dobrym małżeństwie, przekazuje grzech pierworodny; Przez grzech pierworodny nasienie człowieka uległo zepsuciu; Samowolna „żądza” narządów seksualnych jest znakiem że pochodzi ona z grzechu; Przyjemność (haniebna żądza”) w małżeństwie jest chorobą; Dobry chrześcijanin nienawidzi zbliżenia małżeńskiego i stosunków seksualnych ze swoją żoną; Idealne małżeństwo chrześcijańskie żyje jak brat z siostrą; „Żądza” podczas stosunku seksualnego przekazuje grzech pierworodny.

Również on, tak jak św. Hieronim uważał, że nieczysta kobieta nie może celebrować mszy jako kapłan.

Choć w kościele wschodnim, aż do VI wieku naszej ery nieczystość rytualna nie była traktowana poważnie, a diakonki pełniły służbę niemalże w każdej diecezji, już w 241 r. n.e. arcybiskup Aleksandrii — Dionizjusz, nauczał, że kobiety w okresie menstruacji nie mogą wchodzić do kościoła i przyjmować Eucharystii. Podczas soboru w Kartagenie w 345 r. n.e., została wprowadzona abstynencja seksualna dla kapłanów. Kolejne sobory lokalne w Orange (441 r. n.e.) oraz w Epaon (517 r. n.e.) we Francji, uchwaliły, że żadna kobieta nie może być diakonką, ze względu na nieczystość rytualną. Synod diecezjalny w Auxerre (588 r. n.e.) ustalił, że kobiety powinny przykrywać ręce białą chustką, gdy przyjmują komunię, a synod w Rouen (650 r. n.e.) uchwalił, że kapłani nie mogą przekazywać kielicha rytualnego w ręce kobiet, które pomagają w dystrybucji hostii. Biskup Tymoteusz z Aleksandrii (680 r. n.e.) uchwalił, że małżonkowie muszą powstrzymywać się od stosunków seksualnych w soboty i niedziele oraz na jeden dzień przed przyjęciem komunii, a kobiety mające menstruację nie mogą przyjmować komunii, być chrzczone i wchodzić do kościoła w okresie Wielkanocy. Biskup Teodor z Canterbury (690 r. n.e.) zakazał kobietom w okresie menstruacji wchodzić do kościoła i przyjmować komunię i ogłosił, że kobiety po porodzie pozostają nieczyste przez 40 dni. Biskup Teodulf z Orleanu (820 r. n.e.) zabraniając kobietom wchodzić do kościoła, kazał im „pamiętać o ich słabości i niedoskonałości, i w związku z tym bać się dotykać jakichkolwiek przedmiotów świętych używanych do nabożeństw”.

Krwawiące zwierze

Również w średniowieczu rozwijało się uprzedzenie w stosunku do kobiet i ich dyskryminacja oparta na przekonaniu o nieczystości rytualnej.

Kobietom nie wolno odwiedzać kościoła w czasie menstruacji lub po porodzie, gdyż kobieta jest krwawiącym zwierzęciem. Dotyk jej krwi sprawia, że owoce nie dojrzewają, musztarda traci smak, trawa usycha a drzewa tracą przedwcześnie owoce. Żelazo rdzewieje, a powietrze staje się ciemne. Psy, gdy ją jedzą, dostają wścieklizny. Paucapalea, Summa, Dist. 5, pr.§ 1 v.

Co prawda przesąd ten ma swoje korzenie w kulturze hellenistycznej (Juliusz Solinus), ale właśnie w średniowieczu zyskał szczególne znaczenie. Uważano również, że stosunek z kobietą podczas menstruacji jest bardzo niebezpieczny dla mężczyzny i jest przyczyną tego, że rodzą się kalekie dzieci. Kobiety zostały uznane za przeklęte i ukarane przez Boga — czego dowodem było biblijne „Z boleścią rodzić będziesz dziatki” (Księga Rodzaju 3,17-19). Kobiety uznano definitywnie za rytualnie nieczyste przez 40 dni po porodzie syna i 80 dni po porodzie córki, gdyż potomstwo przychodziło na świat we krwi. Podwójny okres nieczystości po porodzie dziewczynek był oczywiście spowodowany tym, że dziedziczyły one miesiączkę. (…) Lecz gdy urodziła dziecię płci żeńskiej, ten czas podwajał się, gdyż krew z upławów, która jest przy porodzie, jest uważana za nieczystą do tego stopnia, że, jak stwierdza Solinus, owoce schną i trawa więdnie przy jej dotknięciu. Lecz dlaczego czas po urodzeniu dziecięcia płci żeńskiej jest podwojony? Odpowiedź: gdyż na rozwoju płci żeńskiej leży podwójna klątwa. Gdyż ponosi ona grzech Adama i też (karę) „w boleściach rodzić będziesz”. A może dlatego, że jak nam przekazuje wiedza medyków, dzieci płci żeńskiej są od chwili poczęcia nieukształtowane dwa razy dłużej niż dzieci płci męskiej. Sykardusz z Kremony, Mitrale V, roz.11.

Wieczny strach przed miesiączką

Zabobon o rytualnej nieczystości kobiet znalazł odzwierciedlenie w prawie kanonicznym poprzez Dekret Gracjana (1140 r.), który stał się w 1234 r. częścią Corpus Iuris Canonici, obowiązującym do 1916 r. Kobiecie zabroniono: rozdawać komunię, nauczać, chrzcić, dotykać przedmiotów liturgicznych, zakładać szat liturgicznych. Zakazy rytualne zostały wprowadzone oficjalnie podczas soboru w Trento w XVI w, a później potwierdzone w 1917 r. przez Codex Iuris Canonici. Przez stulecia doszły kolejne zakazy: kobieta nie może dostąpić święceń kapłańskich; nie może chrzcić w sytuacjach normalnych; nie może dotykać hostii; nie może przyjmować komunii podczas menstruacji; może przyjmować komunię tylko na język, albo wtedy, gdy dłonie są przykryte przez białą chustkę; musi mieć zakrytą głowę na znak pokory, kiedy przyjmuje komunię; nie może śpiewać w kościele.

Zakaz śpiewania w kościele, został wydany kilkakrotnie przez świętą Kongregację do Spraw Liturgii: kobiety nie mogą śpiewać w chórze (1897 r.); chóry kobiece są absolutnie zabronione, poza wyjątkami ze szczególnych powodów i za zezwoleniem biskupa (1907 r.); jakikolwiek typ chóru mieszanego mężczyzn i kobiet, nawet jeśli te stoją daleko od ołtarza, jest absolutnie zabroniony (1908 r.).

Kodeks Prawa Kanonicznego z 1917 r., zawiera kanony oparte na zabobonie nieczystości rytualnej: Kobieta może tylko w braku godniejszej osoby udzielić chrztu; Kobietom nie wolno rozdawać Komunii Świętej; Dziewczynkom ani kobietom nie wolno jest służyć do Mszy; Jedynie mężczyźni mogą otrzymać święcenia kapłańskie. Kobiety powinny mieć zakryte głowy w Kościele; Bielizna ołtarzowa musi być uprana przez mężczyzn zanim jej dotkną kobiety; Kobietom nie wolno jest głosić kazania w kościele; Kobietom nie wolno jest czytać Pisma Świętego w kościele.

Nowy Kodeks Prawa kanonicznego z 1983 r., wprowadzony podczas pontyfikatu Jana Pawła II, poprawia status kobiet: mogą czytać Pismo święte podczas mszy; mogą służyć do mszy; mogą nauczać; mogą śpiewać w kościele zarówno w chórze oraz jako solistki; mogą chrzcić; mogą rozdawać komunię. Podsumowując wieki uprzedzeń w stosunku do kobiet, zwrot Wojtyły był epokowy i dlatego mówi się, że zrobił tak wiele dla nich. Niestety w dalszym ciągu zakaz ordynacji kobiet opiera się na antycznym przeświadczeniu o ich nieczystości rytualnej. Kobieta nie może być kapłanem, nie może odprawiać mszy, gdyż ma miesiączkę… „Niewiasty ze względu na „okres i klimakterium” nie są w stanie głosić kazań, czy też spowiadać” – wyjaśniał jakiś duszpasterz akademicki na spotkaniu ze studentami w Sopocie w 2004 r.

Kościół anglikański już w latach 70-tych porzucił ten zabobon i na drodze dialogu ekumenicznego namawiał również współczesnych hierarchów Kościoła rzymskokatolickiego, aby poszli ich śladem, zgadzając się na święcenia kapłańskie dla niższej płci, która weszła na drogę równouprawnienia. Powołanie jest przecież kwestią Ducha świętego, który zstępuje na człowieka, a nie różnic biologicznych. No i istnieją podpaski ze skrzydełkami… gdyby jakiś duchowny tego jeszcze nie wiedział.

Tekst został opracowany na podstawie materiałów „Kobiety księża” — w języku włoskim i polskim, pochodzących z portalu „Wiodący międzynarodowy katolicki ośrodek internetowy poświęcony posłudze kobiet w Kościele”.

AGNIESZKA ZAKRZEWICZ, 2010

Foto: Izabela Maciejewska

 

 

Lustro obojętności (Esej o fotografii i wojnie)

Patrzyłam długo na fotografię Yannis Kontos’a, zwycięzcy European Press Photo Awards 2004, eksponowaną na wystawie w Pałacu Wenecja w Rzymie. Na pierwszym planie przerażona twarz mężczyzny z pistoletem wycelowanym z tyłu. Leży na chodniku z rękoma wyciągniętymi w geście poddania. Za nim stoją żołnierze amerykańscy z długimi karabinami. W momencie, w którym to zdjęcie zostało zrobione, twarz tego anonimowego człowieka odzwierciedlała strach, bezsilność i konsternację. Teraz jego szeroko rozwarte oczy patrzą na mnie uporczywie i w tym osaczającym mnie spojrzeniu czytam tylko jedno pytanie: dlaczego?

Na zdjęciu Kontos’a rozpoznałam ulicę Bagdadu, którą przechodziłam cztery lata temu, ale ta perspektywa czyniąca z budynków detale bez znaczenia, mogłaby ilustrować każde inne miejsce. Równie dobrze mogła to być ulica Hanoi, jak na fotografii Eddie’go Adams’a “Zabójstwo Wietkonga”, z 1968 roku, nagrodzonej Pulitzerem. Tylko podczas moich studiów w dziedzinie historii fotografii, dowiedziałam się, że ten zatrzymany kadr przedstawia okrutny moment, tuż przed eksplozją pocisku i że egzekucja odbyła się w sposób tak spektakularny, gdyż obok byli fotoreporterzy…. Teraz, za każdym razem kiedy widzę tę słynną fotografię wiem, że obserwuję ułamek sekundy, w którym śmierć jest stawką w grze. Widzę wciąż śmierć w przyszłości, choć dobrze wiem, że ten Wietnamczyk został zabity 46 lat temu, właśnie w tym momencie.

Kiedy myślę o pistolecie wycelowanym w człowieka, staje mi przed oczami obraz Franciszka Goyi “3 maja 1808. Rozstrzelanie księcia Piusa”. Ta scena zatrzymana przy pomocy pędzla to pierwsze wymowne oskarżenie przeciwko przemocy zbrojnej. Na obrazie, ofiary wyrażają się przez gesty gwałtowne, zakrywając rękami twarze zdeformowane strachem przed śmiercią. Przed nimi stoi pluton egzekucyjny, odwrócony do widza plecami, bez oblicza. Książe czeka na kulę w pozycji triumfalnej. Jego koszula nie naturalnie biała, czerwona krew sącząca się spod jego kolan i trójkątny snop światła rzucony przez małą latarnię na miejsce tragedii, mają wymowę symboliczną – śmierć niewinnych.

Równie nie naturalnie biała była koszula pewnego milicjanta hiszpańskiego, odrzuconego w tył przez siłę frankistowskiej kuli na fotografii Roberta Capa. Jest wiele wątpliwości co do autentyczności tego zdjęcia i eksperci twierdzą, że było ono pozowane. W rzeczywistości „umierających milicjantów”, którzy pozowali do obiektywu Capa było dwóch. Jeden z nich został zidentyfikowany – Federico Borrell Garcia, młody robotnik poległy na froncie Cerro Muriano, 5 września 1936 roku. Nie znane jest nazwisko drugiego, nie ma też pewności czy na pewno zginął.

“Fotografia nie mówi o tym czego już nie ma, lecz o tym co na pewno było” – napisał Roland Barthes w eseju “La chambre claire. Note sur la photographie”. Esencją fotografii jest pokazywać naszym oczom to, co ona utrwala. Ze względu na swoje powołanie dokumentalne jest ona jak Kasandra, ale która przepowiada przeszłość. Może być tendencyjna lub używana w sposób tendencyjny, ale nie może być reprezentacją kłamliwą. Jej siła przedstawiania jest większa od wszystkiego, co stworzyła myśl ludzka aby dać nam potwierdzenie rzeczywistości, gdyż fotografia stała się lustrem świata, płaskim i dwuwymiarowym. “Na zdjęciu, przedstawienie rzeczy (w określonym czasie przeszłym) nigdy nie jest metaforyczne, dotyczy to również istot żywych, no chyba że fotografuje się trupy. W tym wypadku, nawet jeżeli fotografia staje się okropnością, jest ona certyfikatem tego, że trup jest żywy jako trup. To żywy obraz rzeczy martwej”.

W moim niezbyt długim życiu obejrzałam już miliony zdjęć, wśród nich tysiące przedstawiające wojny i ich konsekwencje: zabici, ranni, miasta w ruinach, tortury, okaleczenia. Oglądam je zawsze ze względu na wykonywaną pracę, choć często pozostawiają mnie w stanie całkowitej obojętności, z powodu przyzwyczajenia. Widzę je codziennie w mass mediach.

“Zdjęcia w gazecie mogą mi nic nie mówić” – twierdził Sartre. „Fotografia może mnie pozostawić w takim stanie obojętności, że nawet jej nie widzę” – wyraził podobną opinię także Barthes. Czasami jednak patrzy się na rzeczy długo, aby wymazać je z pamięci, patrzenie może być formą zamykania oczu. „Polegli na polu walki nie wracają w naszych myślach zbyt często, ani w snach. Kiedy jemy śniadanie, oglądamy trupy w gazecie porannej, ale kiedy kończymy dopijać kawę już o nich zapominamy.” – komentował dziennikarz New York Times w 1862 roku, recenzując pierwszą wystawę fotografii wojennej, w galerii Mathew Brady’ego na Manhattanie. To były zdjęcia z wojny secesyjnej, zrobione przez pierwszych fotoreporterów Aleksandra Gardner’a i Timothy H. O’Sullivan’a, gdzie trupy, leżące w błocie i czekające na pochówek, były częstym motywem.,. “Żywych, którzy chodzą po Broadwayu może obchodzą mało polegli pod Antietam, ale my myślimy że kroczyliby mniej bezmyślnie po ulicy, gdyby na chodniku leżały okrwawione ciała, przeniesione z pola walki. Modne spódnice byłyby unoszone z uwagą i wszyscy patrzyliby gdzie stawiają nogi”. – komentował dziennik.
Fotografia już sama w sobie jest środkiem przemocy, nie dlatego że pokazuje przemoc, lecz dlatego że zmusza do patrzenia. Uchwycić śmierć w ułamku sekundy przed jej nadejściem i zabalsamować ją na zawsze może tylko aparat fotograficzny. Zdjęcia, które rejestrują oblicze śmierci (chwilę przed lub chwilę po tym jak nadeszła) są fotografiami najbardziej znanymi i najczęściej publikowanymi. Człowiek, w swojej naturalnej perwersji, ogląda zmasakrowane zwłoki z tą samą zachłannością z jaką patrzy na pornografię. “Aparat fotograficzny jest jak karabin, oba mają celownik” – to esencja j’accuse postawionej przez Susan Sontag, w książce “Patrząc na ból innych”, którą powinni przeczytać wszyscy ci, którzy chcą pokusić się o refleksję nad cierpieniem i szaleństwem – owocami wojny.

Kiedy poproszono mnie, abym napisała ten krótki esej na temat fotografii i wojny, zdecydowałam się popatrzeć raz jeszcze na niektóre zdjęcia jakie przemknęły przed moimi oczami w ciągu ostatnich lat. Jako punkt wyjścia wybrałam te utrwalające 11 września 2001 roku. Obejrzałam z uwagą całą sekwencję ataku na WTC: pierwsze uderzenie samolotu, drugie, wieżowce w płomieniach, zawalenie i chmura pyłu. Moje spojrzenie uwięziła na długo jedna, prawie abstrakcyjna fotografia, przedstawiająca fioletowe niebo, podłużną ścianę z niebieskawego szkła i ciemną plamkę – ciało spadające w dół. Również ta fotografia pokazywała śmierć w przyszłości, uchwyconą na moment przed jej niechybnym nadejściem, jak na zdjęciu zrobionym przez Adams’a.

Przejrzałam też zdjęcia z Ground Zero zrobione przez Gilles Peress’a, Susan Meiselas, Joel Meyerowitz’a i pokazane na wystawie “After September 11”. Olbrzymi krater przykryty szarym popiołem, z jakiego wystawały żelazne kikuty Dwóch Wież. Jedno ze zdjęć, zrobione frontalnie, od dołu, ze względu na swoją surrealistyczną atmosferę, przypomniało mi słynną fotografię Margaret Bourke-White z 1945 roku, wykonaną w Norymberdze po bombardowaniu miasta. Również ten obraz jest mi już tak bardzo familijny, że wszedł na stałe do mojego archiwum mnemoniczno-wizualnego i stał się ikoną ślepej destrukcji. Oglądałam w przeszłości wiele zdjęć podobnych, jak na przykład te dokumentalne z Getta Warszawskiego po powstaniu. Siłą rzeczy przypominają mi wszystkie miasta zdewastowane przez wojnę: Mostar, Sarajewo, Belgrad, Grozny, Kabul, Bagdad, itd… Budowle obdarte z tynku jak ciała ze skóry, podobne do ludzkich szkieletów. Pejzaże zniszczenia. Przerażające i piękne zarazem… “Odnaleźć piękno w ruinach World Trade Center, w pierwszych miesiącach po zamachu wydawało się być obrazoburstwem”. – napisała Susan Sontag w swojej książce.

Tak, fotografie pokazujące wojnę mogą być piękne. Jak ta zrobiona przez Jean-Marc Bouju, która otrzymała pierwszą nagrodę na World Press Photo 2004. Została wykonana 31 marca 2003 roku, w obozie więźniów wojennych w okolicach Nadżafu, w Iraku. Przedstawia jeńca w czarnym plastikowym worku na głowie, siedzącego na ziemi z synkiem, za zasiekami z drutu kolczastego. Obejmuje dziecko i trzyma jedną rękę na jego czole. To postmodernistyczna Pietà. Tę samą matrycę ikonologiczną miały inne dwa zdjęcia, jakie widziałam w przeszłości: palestyński ojciec trzymający w objęciach dziecko zabite przez kule izraelskich żołnierzy i ojciec afgański, niosący w ramionach dziewczynkę zabitą przez bomby amerykańskie. Ta ostatnia scena wydawała się być kompozycją rzeźbiarską Michała Anioła, tylko że zamiast nóg zwisały kości, z których wybuch zrobił miazgę…

Swego czasu, w sposób szczególny, uderzył mnie pewien kadr z telewizji rosyjskiej, pokazujący kobietę kamikadze w Teatrze Dubrovka, w Moskwie. Jej ręce były złożone w geście przepełnionym subtelną słodyczą, jak u Madonny z obrazu Rafaela, ale na miejscu dzieciątka Jezus był pistolet i zawleczka ładunku wybuchowego. Również ten kadr fotograficzny mógł wydawać się fotografią pozowaną, zrobioną w studio tak, jak zdjęcia kobiet islamskich artystki Shirin Neshat.

Innym razem, moją uwagę przykuła mikroskopijna fotografia, opublikowana w dzienniku La Repubblica i zmusiła mnie do dłuższej kontemplacji: trup kobiety całkowicie nagiej, zawinięty w drut kolczasty i ciągnięty przez czołg. Nie było podpisu pod zdjęciem, ani nazwiska autora, ani ofiary. Artykuł dotyczył pierwszej wojny w Czeczenii, niestety czołg był zbyt daleko na drugim planie, aby rozpoznać oznaczenia. Zmaltretowane ciało, młode, chude, niemal bezpłciowe i poranione przez drut kolczasty, wydawało się być świętym Sebastianem z obrazu Mantegna.

Arystoteles powiedział, że litość implikuje osąd moralny, wywołując w nas emocje w stosunku do osób jakie uważamy za ofiary niewinne. Niestety jednak, w tragediach przybierających rozmiary katastroficzne, litość zostaje zastąpiona strachem, terrorem, bezradnością, obojętnością. Jest to sposób zamykania oczu, aby oddalić z naszych myśli to, co jest odrażające, ale nie dotyczy nas osobiście.

Kiedy próbuję wyobrazić sobie realne rozmiary dramatu jaki codziennie rozgrywa się przed oczami nas wszystkich, przypomina mi się obraz Carpaccia “Pojedynek św. Jerzego ze smokiem”, z 1502 roku. Malowidło przedstawia pole walki z rycerzem i uskrzydloną bestią. Pośrodku, na ziemi, leżą resztki niewinnych ofiar: trupy w rozkładzie, kawałki nóg i rąk, czaszki oraz kości. Miałam tę scenę przed oczami, kiedy oglądałam w gazetach zdjęcia utrwalające 11 marca 2004 roku. Pociąg rozerwany na strzępy w wyniku eksplozji, resztki ludzkie rozrzucone wszędzie, katapultowane jak z procy na odległość dziesiątek metrów, wzdłuż torów.

Obraz Carpaccia stał się dla mnie metaforyczną ikoną, kiedy patrzę na fotografie prasowe, które mniej lub bardziej szczegółowo pokazują zamachy terrorystyczne. Masakry w Bagdadzie, Nasirii, Rjadzie, Casablance, na Bali, Dżerbie, w Stambule, w Moskwie i Groznym. Budynki rozbebeszone przez samochody-bomby z kierowcami kamikadze. Widzę makabryczną scenę namalowaną przez Carpaccia za każdym razem gdy „męczennicy” palestyńscy wypchani dynamitem wysadzają w powietrze autobusy, restauracje, supermarkety izraelskie; widzę ją również, kiedy wojsko dokonuje rakietowych akcji odwetowych. Jak na znanym zdjęciu fotoreportera arabskiego Ahmeda Jadallaha, gdzie na pierwszym planie spoczywają rozszarpane ciała młodych mężczyzn w obozie uchodźców w Jabalya, w Gazie. “Oko za oko, ząb za ząb” – to jest sens współczesnego barbarzyństwa, jakie oglądamy wszyscy na pierwszych stronach gazet codziennych. “Aspektem najbardziej zaskakującym w wojnie jest to, że każdy przywódca morderców wzywa swojego boga, aby dopomógł mu w eksterminacji bliźnich. Później pokazuje zabitych jako trofeum swojego triumfu.” – napisał o wojnie Voltaire.

Eksponowanie obciętych głów ludzkich to metoda terroru stara jak świat. Ma na celu upokorzenie przeciwnika i doprowadzenie go do stanu ślepego rozjuszenia, podnoszącego poziom przemocy. W ostatnich czasach widzieliśmy wiele odrażających scen, przyprawiających o zimny dreszcz. Zbezczeszczenie zwłok żołnierzy amerykańskich; zwęglone resztki ciał cywilów zawieszone na moście w Faludży; wstrząsające egzekucje porwanych zakładników wielu narodowości, którym podrzynano gardła jak ubojnym zwierzętom i filmowano wszystko kamerą wideo. Odcięte ludzkie głowy wyrzucane do plastikowych worków jak śmieci…

Tak, im dłużej nad tym myślę, tym bardziej wydaje mi się, że właśnie plastikowy worek stał się elokwentnym symbolem naszej współczesności. Taki sam jak na głowie irackiego ojca sfotografowanego przez Bouju, jak na głowach więźniów z Guantanamo, jak na głowach ofiar tortur w Abu Ghraib. Amerykanie wprowadzili go ze względu na praktyczność – założenie plastikowego worka na głowę więźnia trwa krócej niż zawiązanie mu oczu. Ale za pragmatyzmem kryje się coś więcej. W rzeczywistości, jak twierdzi Deleuze: “Zasłonięcie twarzy drugiego człowieka to podstawowa kondycja, aby jego zabójstwo stało się dla nas rzeczą naturalną”.

Zdjęcie irackiego więźnia z workiem na głowie, z rozłożonymi rękami jakby był przybity do krzyża, postawionego na kartonowym pudle, niczym wisielec na stołku i z elektrodami podpiętymi do ciała, pstryknięte przez amerykańskiego żołnierza na pamiątkę, obiegło cały świat. Najprawdopodobniej była to fotografia, która pod względem publikacji w mediach, a więc i jej oglądalności, mogła mierzyć się z sekwencją ujęć utrwalających uderzenie pierwszego samolotu kamikadze w WTC, sfotografowanej przez przechodnia. Irakijczycy nazwali ten symboliczny kadr „Statua Wolności”. Widziałam je wszędzie, na pierwszych stronach prasy światowej, w różnej szacie graficznej. Włoski tygodnik Diario opublikował na okładce manipulację komputerową w stylu Andy Warhola, z tytułem „Zmora Wolności”. W innej włoskiej gazecie pojawił się rysunek satyryczny, kalkujący zdjęcie. „Przybywa Bush”. „Przyjmujemy go z otwartymi ramionami…” – komentował napis w komiksowej chmurce wychodzący z worka. W tym wszystkim zdumiała mnie najbardziej nie szybkość, z jaką ten potworny dokument fotograficzny stawał się ikoną medialną i znakiem semantycznym, lecz fakt, że ludzie nie wierzyli. Oglądając zdjęcia tortur w gazetach mówili: „Nie, to nie możliwe. Widać, że te fotografie są fałszywe, pozowane…To co widzimy, to nie jest rzeczywistość.”
Dopiero trzy miesiące po tym jak upokarzające zdjęcia tortur w Abu Ghraib opublikowały wszystkie media, dowiedziałam się kim była anonimowa, zakapturzona ofiara. Nazywał się Satar Jabar, miał dwadzieścia cztery lata i był zwykłym złodziejaszkiem samochodów. Historię jego i innych więźniów odtworzył Newsweek. Przyjrzałam się z uwagą jego twarzy na zdjęciu obok „Statuy Wolności”. Teraz jego oczy patrzyły na mnie, ale z całkowitą obojętnością.
Oto, co może fotografia – płaskie i dwuwymiarowe lustro świata, mające podwójną władzę: produkować dokumenty i tworzyć iluzję. Lustro, w którym odbija się śmierć, cierpienie, upokorzenie i ból innych, i w którym przeglądamy się obojętnie nie widząc nic, jakbyśmy minęli plastikowy worek na głowie.

Ostatnimi czasy, kiedy rano biorę do ręki gazetę, uporczywie powraca w moich myślach jeden cytat: “Wśród zdjęć jakie nadeszły z frontu poranną pocztą, jest jedno, na którym widzi się ciało ludzkie tak okaleczone, że przypomina zarżniętego prosiaka”. To słowa Wirginii Woolf i odnoszą się do hiszpańskiej wojny domowej z 1936 roku – przytoczyła je Susan Sontag w książce “Patrząc na ból innych”.

„Lustro obojętności”, esej o fotografii i wojnie został opublikowany w języku włoskim w książce „Cambialamore”, z okazji wystawy Giusi Lauriola w galerii Salon Privé w Rzymie oraz przetłumaczony na język polski i publikowny z okazji wystway rzymskiej artystki na Festiwalu Fotografii w Łodzi, której kuratorem była Agnieszka Zakrzewicz.

© AGNIESZKA ZAKRZEWICZ, 2004-05

——————
SPIS ILUSTRACJi
——————

1.Ulica Bagdadu. Foto Yannis Kontos. I nagroda European Press Photo Awards 2004
2.Zabójstwo Wietkonga. Foto Eddie Adams. Nagrodzona Pulitzerem w 1968
3.3 maja 1808. Rozstrzelanie księcia Piułsa. Francisco Goya
4.Umierający milicjant. Foto Robert Capa. Life 1936
5.Człowiek wyskakujący z płonącego wieżowca. 11 września 2001
6.Wojna Secesyjna. Foto Mathew Brady, pierwsza wystawa zdjęć wojennych w 1868
7.Dramatyczna sekwencja ataku na WTC opublikowana w prasie
8.New York. Foto Susan Meiselas. Wystawa „After September 11” w 2002
9.Norymberga 1945. Foto Margaret Bourke-White
10.Ground Zero. Foto Joel Meyerowitz. Wystawa „After September 11” w 2002
11.Więzień iracki. Foto Jean-Marc Bouju. I nagroda World Press Photo 2004
12.Pieta. Michał Anioł

13.Ojciec z córką zabitą podczas bombardowania w Afganistanie w 2001
14.Kobieta kamikadze – kadr z telewizji rosyjskiej
15.Madonna z dzeciątkiem. Raffaello
16.Satr Jabar, 24 letni złodziej samochodu – ofiara tortur w więzieniu w Abu Ghraib
17.Statuła wolności – fotografia, która stała się ikoną medialną
18.Tortury w Abu Ghraib, zdjęcia opublikowane w prasie
19.Sekwencja dekapitacji zakładnika amerykańskiego Nicolasa Berga, opublikowana w internecie
20.Pojedynek św. Jerzego ze smokiem. Carpaccio
21.Zdjęcia opublikowane w prasie z zamachu terrorystycznego w Madrycie, 11 marca 2004

———————————-

© AGNIESZKA ZAKRZEWICZ / Wszystkie teksty i zdjęcia w tym blogu są chronione prawem autorskim. Wszelki plagiat, przedruk lub wykorzystywanie bez zgody autora jest wykroczeniem i roszczenia z tego tytułu będą dochodzone na drodze sądowej.

A jednak BEZ GRANIC…

IMG_6828
Agnieszka Zakrzewicz. Foto: Eliza Ferantelli

Czasami trzeba zrobić remanent… Dla mnie, przyzwyczajonej do twórczego życia, to bardzo trudne zadanie. Setki opublikowanych artykułów, tysiące zapisanych stron, pięć wydanych książek, katalogi, kilka blogów tematycznych, opowiadania, eseje, teksty o sztuce, materiał na kilka nowych książek w dwóch językach, tysiące zdjęć z różnych stron świata, materiały filmowe… W międzyczasie zmieniłam już kilka komputerów, dwa iPady, trzy smartphony, dwa aparaty, nie mówiąc o dyktafonach, kamerach, dyskach zewnętrznych i CD, które zalegają półki oraz szuflady.

Remanent twórczy to gorsze niż przeprowadzka i rozwód razem… Trzeba temu poświęcić bardzo dużo cennego czasu, który można by przeznaczyć na tworzenie i życie twórcze. Jeśli jednak nie ma archiwum twórczości, nie pozostaje po niej żaden ślad… Trzeba w końcu w tym wszystkim posprzątać.
Jestem dość systematyczna w mojej pracy, ale przy takiej ilości różnorodnej produkcji przez 20 lat, wszystko się rozprasza. Nie wszystko też, zwłaszcza w pracy dziennikarza ma charakter ponadczasowy.

Sprawy miały się dobrze, do kiedy działała moja witryna internetowa http://www.bezgranic.net.pl. Przez kilka lat odwiedziło ją ponad milion osób. Zawierała wszystkie moje najciekawsze artykuły, reportaże, wywiady, zdjęcia. Posiadała niezwykle cenny dział poświęcony emigracji polskiej we Włoszech. Były tam wszystkie moje publikacje o mafii i przestępczości zorganizowanej, wojnach, rewolucjach, terroryzmie, polityce zagranicznej, islamie; korespondencje z Włoch, które ukazały się w polskich mediach w ciągu 20 lat, a także kronika kryminalna i „watykanistyka”. Wiele materiałów z tamtej strony było cytowanych w pracach dyplomowych i magisterskich, w artykułach innych dziennikarzy, w książkach i podobno nawet w wyrokach sądowych… Wiele zostało skradzionych…

Stare BEZ GRANIC cieszyło się dużym powodzeniem, tak dużym, że gdy tylko spóźniłam się dwa dni z opłatą domeny, została ona zaanektowana przez ruch związany z Frontem Wyzwolenia Palestyny. Skończyło się to oficjalnym doniesieniem złożonym w biurze Włoskiej Policji Pocztowej. Domenę po jakimś czasie uwolniono, ale nie odzyskałam mojego portalu, gdyż webmaster nie pofatygował się nigdy, aby oddać mi CD z kopią całej strony… Zostały utracone materiały dotyczące imigracji – wielka szkoda, bo byłaby to teraz skarbnica wiedzy.

Próbowałam odbudować moje archiwum w postaci różnych blogów tematycznych w dwóch językach. Najbardziej znany to „W cieniu San Pietro”, który odwiedziło ponad 250 tys. czytelników. „Moje blogowisko” – czyli duża platforma blogerska pokazująca moją twórczość – nigdy nie wypaliło, tak jak blog o kuchni „Cucina bezGranic”. Jakie były tego przyczyny – dziś już wiem, gdyż w międzyczasie zrobiłam Master z Mediów Społecznościowych.

Jedną z najbardziej niesamowitych historii mojego życia, jest ta, że żyłam i pracowałam w epoce największej rewolucji medialnej, porównywalnej jedynie z epoką Gutenberga. Mówiłam o tym na lekcji o mojej pracy w pewnym łódzkim liceum, pisałam w tekście towarzyszącym wystawie Dziennikarzy Zagranicznych w Rzymie, a także już w kilku artykułach. Wspomnę tu tylko, że praktycznie pierwsze moje korespondencje dla polskich gazet na początku lat 90-tych ubiegłego wieku pisałam na maszynie do pisania bez polskich znaków i wysyłałam w kopercie pocztą lub dyktowałam przez telefon. Później był komputer, laptop, internet, iPad i smatphon… Pierwsze zdjęcia też robiłam aparatem analogicznym i wywoływałem w ciemni… Teraz „moje biuro” noszę w małej damskiej torebce.

Idea nowej platformy komunikacyjnej wykluwała się, z wielu przyczyn, dość długo – ale nie będę zanudzać tym czytelnika. Miałam wiele wątpliwości co do nazwy bloga, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, ale „życie bez granic” to był i pozostanie zawsze mój personalny brand.
W każdym razie, wraz z tym właśnie tekstem trafia do Was mój nowy blog „BEZ GRANIC”, który będzie prawdziwą hybrydą stylistyczną, otwartą i otwierającą się w wielu kierunkach, i na wiele tematów… tak jak zresztą całe moje twórcze życie 🙂 Będzie to też WORK IN PROGRESS, gdzie zadebiutuje stare i nowe. Bez granic…

Miłej lektury!

Agnieszka Zakrzewicz